STARDUST. O Bowiem bez Bowiego
Oto portret muzyka bez jego muzyki, z aktorem, który nawet w ciemnościach nie przypomina odtwarzanej przez siebie postaci, w filmie, który z fascynującej historii o wędrówce do sławy czyni drętwy dramat, a z jednej z najbarwniejszych osobowości popkultury – pospolitego mydłka.
Film biograficzny jest niemal tak stary jak samo kino – już pod koniec XIX wieku pionierzy kinematografii, tacy jak Georges Hator, Georges Méliès i Alfred Clark, kręcili krótkometrażowe obrazy o epizodach z życia Joanny d’Arc, Franciszka de Guise i Marii Stuart. Z biegiem czasu biopic stał się popularnym i cenionym gatunkiem: na listach najlepszych filmów wszech czasów jest co najmniej kilka biografii, nawet jeśli ich treść nie jest do końca zgodna z prawdą (Lawrence z Arabii, Wściekły Byk czy w dużej mierze fikcyjny, choć istotnie wspaniały Amadeusz). Filmy tego rodzaju zwykle zapewniają wysokie wpływy i obfitość nagród; wiele z nich to zresztą klasyczne przykłady tak zwanego Oscar bait, czyli produktów obliczonych na zdobycie najsłynniejszej statuetki branży filmowej. Stardust Gabriela Range’a – rzecz o wycinku z kariery Davida Bowiego – nie dostał żadnego Oscara, ale jest podręcznikowym przykładem biografii tak bardzo sztampowej, że sprawia wrażenie nie tyle chybionego skeczu z Saturday Night Live, ile ekranizacji artykułu na Wikipedii, na dodatek źle zredagowanego i pełnego rażących błędów merytorycznych.
Londyn, rok 1971. David Bowie jest młodym muzykiem z trzema albumami i tuzinem singli na koncie, ale wciąż nie może przebić się do pierwszej ligi. Wszystko wskazuje na to, że artysta będzie autorem jednego przeboju – przejmującej ballady Space Oddity sprzed dwóch lat. Ostatnia płyta Bowiego, The Man Who Sold The World, była komercyjną klęską, ale miała dobrą prasę w Stanach Zjednoczonych, więc rzutki menadżer Tony Defries organizuje piosenkarzowi trasę promocyjną po USA. Bowie wyrusza na podbój Ameryki, gdzie jego opiekunem zostaje Ron Oberman – pracownik wytwórni Mercury Records i jedyny człowiek, który wierzy w potencjał brytyjskiego dziwoląga paradującego w sukni i śpiewającego posępne piosenki o szaleństwie, wojnie i religii. Na miejscu wychodzi na jaw, że Bowie nie dostał wizy pracowniczej, toteż nie może dawać publicznych koncertów. Pobyt w USA okazuje się porażką, artysta zaś ma poczucie winy, bo w Anglii zostawił żonę Angie w zaawansowanej ciąży i chorego psychicznie przyrodniego brata Terry’ego. Wszystko to sprawi, że Bowie wpadnie na pomysł, który zmieni bieg jego kariery.
Pierwszy kadr filmu informuje, że większość ukazanych wydarzeń to fikcja, choć podróż Bowiego do Ameryki rzeczywiście miała miejsce. Można zatem przyjąć, że jest to fabularyzowana wersja prawdziwej historii – rzecz powszechna w kinie biograficznym, które nie musi kurczowo trzymać się faktów. Problem z filmem Range’a leży nie w stopniu wierności wobec realiów, lecz w ukazaniu ich w sposób szablonowy, stereotypowy i, co gorsza, przeraźliwie nudny i nieprzekonujący. Bodaj największym defektem Stardust jest brak piosenek Bowiego na ścieżce dźwiękowej, jako że spadkobiercy artysty nie wyrazili zgody na ich wykorzystanie. Na soundtrack składają się przeróbki, które Bowie wykonywał w tamtym okresie (m.in. Jacques Brel i The Yardbirds) oraz generyczna muzyka imitująca jego oryginalne utwory. Ten zabieg już na starcie dyskwalifikuje całą produkcję: w jaki sposób widz ma uwierzyć w geniusz artysty, jeśli nie może obcować z jego sztuką? Autorzy filmu Velvet Goldmine poradzili sobie z tym kłopotem, zmieniając personalia głównego bohatera wzorowanego na Bowiem i angażując profesjonalistów do napisania piosenek w jego stylu.
Stardust trudno traktować jako biografię muzyczną sensu stricto, bo sekwencji muzycznych jest tu niewiele, przy czym poziom ich wykonania zakrawa na żałosny żart. Finałowy koncert Bowiego w przełomowej roli Ziggy’ego Stardusta wygląda jak pozbawiony dynamiki licealny playback show z publiką liczącą dwa tuziny widzów i Ronem, który podskakuje niczym pajac. Całości znacznie bliżej do filmu drogi z elementami humoru (ciężkiego) i psychologizowania (taniego). Oto bowiem twórcy starają się przekonać widzów, że motorem napędzającym działalność Bowiego była schizofrenia jego brata, a strach przed szaleństwem krążącym w jego rodzinie stał się przyczynkiem do ukrywania się pod kolejnymi scenicznymi maskami. Motywacje artysty były z pewnością bardziej skomplikowane, on sam zaś bardziej złożony jako człowiek, niż przedstawiają to Range i współscenarzysta Christopher Bell. Eksploatacja choroby psychicznej jest tu jedną z wielu ogranych klisz – tuż obok problemów małżeńskich, trasy przebiegającej według schematu sex, drugs and rock’n’roll oraz nieśmiertelnego wątku wybitnej jednostki nierozumianej przez tłuszczę.
Kolejnym utrapieniem jest obsada. Johnny Flynn – piosenkarz i aktor znany m.in. z filmów Sils Maria, Pod ciemnymi gwiazdami i Emma – nie wygląda, nie brzmi i nie zachowuje się jak David Bowie (w każdym razie nie ten, którego znamy z wywiadów, koncertów i innych archiwaliów). Jego rysy twarzy są zbyt nalane, jego głos – dziwnie nosowy, lokujący się gdzieś pomiędzy barwą Trumana Capote’a a Noela Fieldinga. Bowie w interpretacji Flynna nie jest ani charyzmatyczny, ani interesujący, jest natomiast nudnym, irytującym megalomanem, którego głównym celem zdaje się nie sztuka, lecz sława. Jedyne, co mu pozostaje, to strojenie min i noszenie fatalnie dobranych peruk jak ze sklepu z przebraniami na Halloween. Na domiar złego w przedstawionym tu okresie Bowie liczył zaledwie 24 lata, tymczasem został sportretowany przez 36-latka. To nie koniec: 28-letniego Defriesa zagrał liczący 65 lat Julian Richings (aktor z pamiętnego prologu Cube’a), a w 27-letniego Obermana wcielił się 56-latek Marc Maron. Wszyscy padli ofiarą kiepskiej charakteryzacji i wyglądają niczym nieudane figury woskowe, które uciekły z muzeum Madame Tussaud.
Stardust jawi się jako przejaw cynicznego żerowania na niesłabnącej popularności zmarłego w 2016 roku artysty i zarazem próba zdyskontowania sukcesu Bohemian Rhapsody, filmowej biografii grupy Queen (która zresztą nagrała z Bowiem świetną piosenkę Under Pressure na początku lat 80.). Tamten obraz był daleki od perfekcji, ale dysponował przynajmniej muzyką Queen, dobrze zrealizowanymi, a chwilami wręcz porywającymi scenami koncertów oraz znakomitą rolą Ramiego Maleka. Film poświęcony Bowiemu nie posiada żadnego z tych atutów, a jego realizatorzy marnują każdą szansę na ciekawe ukazanie opowieści o wyboistej drodze do samospełnienia. Wielbiciele artysty i znawcy jego twórczości nie dowiedzą się ze Stardust niczego nowego, a ci, którzy nie byli do niego przekonani, nie zmienią swej opinii (nie mówiąc już o tym, że Bowiego tu praktycznie nie ma). Lepiej sięgnąć po kapitalną trylogię dokumentów produkcji BBC: Five Years (2013), The Last Five Years (2017) i Finding Fame (2019) oraz fabuły, w których zagrał Bowie. Szczególnie poleca się Człowieka, który spadł na Ziemię (1976) i Zagadkę nieśmiertelności (1983).