BERLIN. Jak to dzisiaj modnie być złodziejami? [RECENZJA]
Publiczność uwielbia seriale, które mają potencjał stania się ogólnoświatowymi symbolami ruchu oporu wobec np. władzy, która w ramach demokracji posiada jak na ironię zbyt dużo władzy. Politycznie nie ma to większego sensu, ale działa jak coś w rodzaju wewnątrz demokratycznego wentyla bezpieczeństwa, żeby demokracja nie stała się autokracją. Zwykle działa… Dom z papieru okazał się pod tym względem fenomenem, a maska Salvadora Dalego popkulturowym znakiem buntu wyraźnie czerpiącym z tradycji innej maski – Anonymousa, czyli Guya Fawkesa, spopularyzowanego przez Alana Moore’a i Davida Lloyda w V jak vendetta. Sukces komercyjny Domu z papieru był zatem pewny – przy odrobinie szczęścia, wsparcia finansowego i dobrej realizacji. Idąc za ciosem, Álex Pina wraz z ekipą zaryzykowali i wypuścili kolejny projekt – Berlin. Trochę pachnie on odcinaniem kuponów z pierwowzoru, ale fani z pewnością docenią obecność tytułowego Berlina (Pedro Alonso), tylko: czy to wystarczy? Czy budowanie uniwersum za pomocą prequeli/spin-offów – i to w serialach – ma sens w kinie europejskim?
Grający Berlina Pedro Alonso posiada znakomitą charyzmę. Jest dostojny, ale i na luzie; złowrogi, ale jednocześnie miłościwy; a na dodatek superbohaterski, jednak wypełniony po brzegi małostkowością i ludzkimi słabościami – szczególnie do kobiet. Już na początku polecam jego niezapomnianą minę, gdy ubrany w smoking wysiada z taksówki i staje przed lokalem o wdzięcznej nazwie „Opera”. Wtedy uświadamia sobie, że dał się zwieść pięknej kobiecie, która z nim jechała, podobno do „opery”, a on pomyślał szablonowo i wystroił się zamiast w glany i ćwieki, to w smoking. Czego się jednak nie robi dla kobiet, gdy się jest po trzecim rozwodzie. Czego się robić wtedy nie powinno, skoro jest się szefem grupy przestępczej, aczkolwiek pozującym na wzór klasycznych męskich cnót zwieńczonych melonikiem i laseczką.
Pod względem prześmiewczości Berlin jest świetnie zrealizowanym serialem, który wciąga i wręcz nie można się od niego oderwać. Ogląda się odcinek za odcinkiem, a czas mija tak niepostrzeżenie, jakby nie płynął. Mieli nosa twórcy Domu z papieru, że zrealizowali serialowy prequel i wybrali właśnie Berlina na głównego bohatera. Trochę jednak przestrzelili ze wstępem. Nie musieli aż tak łopatologicznie tłumaczyć widzowi, że serial przedstawia dzieje Berlina jeszcze przed słynnymi wydarzeniami z hiszpańskiej mennicy narodowej, gdzie Berlin był przez jakiś czas uziemiony. A potem nastąpiła prezentacja członków grupy, co również trąci najgorszymi praktykami stosowanymi przez Guya Ritchiego. Kolejne odcinki są jednak dużo równiejsze, chociaż nie obyło się bez akcyjnych wpadek, aktorskich sztuczności i nieuzasadnionych zwolnień rytmu opowiadania historii, kiedy dialogi wlekły się niemiłosiernie. Niewątpliwie Berlin ma niepowtarzalny styl, który działa na zmysły widza pozytywnie, nawet jeśli zdamy sobie sprawę, jak bardzo miałkie wychowawczo jest to romantyzowanie bycia przestępcą.
Bo ekipa zebrana przez Berlina jest naprawdę cool. Oni tylko kradną. Mało tego: okradają bogatych, ale że przy tym mogą ucierpieć niewinni – co jasno pokazuje serial – to już nie ma znaczenia. Taka antysystemowość jest dzisiaj modna. Fascynują się nią młodzi, chociaż droga to na skróty, a żaden serial ani film, ani tym bardziej „mądre” i pozornie wywrotowe video specjalisty z YouTube’a nie ukaże im wszystkich konsekwencji wejścia na jakże modną, wywrotową ścieżkę bycia przestępcą. Tylko w filmie się wydaje, że profesja złodzieja jest taka pasjonująco kreatywna, pozytywna społecznie oraz generalnie cool. W realnym świecie jest zupełnie inaczej, a to, że muszę o tym pisać, jest dowodem na to, jak bardzo łamanie prawa uległo w kinie mitologizacji, romantyzacji i aksjologicznemu spłyceniu. Nie chodzi mi o jakąś rewolucję moralną, że nagle przestępcy zostali pozytywnymi bohaterami, lecz o specyficzne ujęcie bycia np. złodziejem. Podobno da się nim być kulturalnie, pozytywnie, a na dodatek dzięki temu zajęciu sprzeciwiać się kapitalistycznej i korporacyjnej hegemonii, ogólnoświatowemu spiskowi wielkiej finansjery. A od niej wyzwolić może nas tylko prospołeczna rewolucja.
W Berlinie nie jest inaczej. Złodzieje i złodziejstwo wydają się całkiem fajne. Na szczęście ten wydźwięk polityczny, antysystemowy nie jest tak mocny, jak w Domu z papieru. Przez to serial jest znacznie lżejszy, wciąga mocniej, bo zawiera elementy komedii i romansu, a nie jest traktatem w stylu V jak vendetta. Bohaterom nie brakuje refleksji zarówno nad mechaniką planowanego napadu, jak i swoimi problemami osobistymi, a jest ich mnóstwo, włączając w to relacje z kobietami Berlina. Wartka akcja łączy się ze świetnymi zdjęciami i kunsztownie przygotowaną scenografią. Wstawki obyczajowe nie męczą, nie odciągają uwagi od historii wieloaspektowego napadu, gdyż są dobrze osadzone w głównym wątku fabularnym, a przy tym pogłębiają naszą wiedzę o bohaterach. Kategoria wiekowa jest ustawiona dość wysoko, jak na obecne czasy, co w jakimś sensie tłumaczy podejście twórców do złodziejskiego fachu. Problem w tym, że i tak zainteresowani jego romantyczną wersją będą raczej starsi odbiorcy, a nie 12-letnie dzieci.
Odpowiadając na pytanie postawione na początku, czy budowanie uniwersów na podstawie serialowych wersji prequeli/spin-offów ma w kinie europejskim sens – jeśli będzie odbywać się na takich jakościowych zasadach, jak w przypadku Berlina, to jak najbardziej. Historia w Berlinie opowiedziana jest z szacunkiem do pierwowzoru. Czerpie z niego, ale nie kopiuje. Nawet podejście do prorewolucyjnej ideologii jest inne niż w Domu z papieru. Berlin nie pozuje na serial kultowy, lecz rozrywkowy, dlatego na kultowość ma szansę – a dokładniej miałby, gdyby pierwszy tego statusu nie uzyskał Dom z papieru. Szansa więc została utracona, a tego w sumie nie powinniśmy żałować. Berlin został ocalony dla radości widzów.