DOM Z PAPIERU – część 5. Recenzja DRUGIEJ CZĘŚCI finałowego sezonu
Mam dziwne wrażenie, że serial nie miał wręcz prawa skończyć się inaczej niż tak, jak wymyślili to sobie twórcy. Biorąc pod uwagę wszystko, co przeszli bohaterowie, a wraz z nim widzowie, wszystko zmierzało do jedynego słusznego rozwiązania, czyli happy endu. Każda śmierć, każde niepowodzenie, każdy dramat – wszystko przybliżało nas do nieuniknionego końca, w którym wszystko jest takie, jakie powinno być od samego początku. Jednak w przeciwieństwie do pierwszej części piątego sezonu mniej tu szalonego pędu i jazdy bez trzymanki, a więcej napięcia, tajemnicy oraz aktorskich popisów. Czy to idealne zwieńczenie hitowego serialu?
I tak, i nie. Bardzo cieszę się, że misja ratunkowa okazała się czymś znacznie więcej niż kolejnym napadem zrealizowanym przez drużynę Profesora. To tak naprawdę odkrywanie, kim poszczególni członkowie gangu faktycznie są i dlaczego robią takie rzeczy, jak udział w napadach czy ich planowanie. To także odsłanianie swojej tożsamości przez poszczególnych bohaterów, co okazało się niezwykle angażujące. Przykładowo Sergio, czyli Profesor, w końcu zdaje sobie sprawę, że nie oddaje czci osobom, które odeszły, ale stara się znaleźć wymówkę do tego, by obrabować bank w spektakularny sposób. Tego typu przykładów jest więcej. Dlatego cieszy mnie, że produkcja nie skupia się wyłącznie na bezmyślnej nawalance z karabinów maszynowych z udziałem miotacza ognia, ale ma także spokojniejsze momenty, dzięki którym odkrywamy, jak cała historia wpłynęła na poszczególnych bohaterów.
Oczywiście ktoś może powiedzieć, że fabuła jest dziurawa niczym szwajcarski ser, poczynania postaci są zupełnie nielogiczne i pozbawione jakiegokolwiek sensu, wątki romantyczne są komplikowane na siłę, a elementy związane z LGBTQ + są tylko dlatego, że tak wypada, a nie dlatego, że postacie faktycznie mają coś do powiedzenia. Wydaje mi się jednak, iż po przejęciu serialu przez Netflixa takie było główne założenie stojące za kontynuacją hiszpańskiej porażki. Mało kto pamięta, że całość początkowo okazała się totalną klapą, i to właśnie platforma streamingowa uczyniła z Domu z papieru prawdziwy hit. Ci, którzy pokochali główne postaci serii, nie będą się przejmowali fabułą. Ci zaś, których wciągnęła kryminalna gra Profesora, będą kręcili nosem na kolejne niedorzeczne zwroty akcji. W ogólnym rozrachunku faktycznie zabrakło pomysłu na kolejne sezony – w tym ten finałowy – ale ja się absolutnie dobrze bawiłam, oglądając serię numer pięć. Dostałam tu bowiem totalną jazdę bez trzymanki, której logika się na pewno nie ima, ale daje poczucie satysfakcji, że bohaterowie są sobie w stanie poradzić z najbardziej niedorzecznymi przeciwnościami losu.
Jednak tym, co mi się strasznie nie podobało, jest wykorzystywanie postaci Berlina do cna. Kocham tego dość dwuznacznego antybohatera, ale jestem przekonana, że wpychanie na siłę retrospekcji z nim w roli głównej w żaden sposób nie popycha fabuły do przodu. Ktoś mógłby powiedzieć, że tym razem jego udział jest konieczny, gdyż tłumaczy „zawiłości” ostatnich minut serialu, jednak mnie to w ogóle nie przekonuje. Wyłącznie jedna scena byłaby zasadna, a nie kilka, Choć oczywiście miło popatrzeć, jak robi jeden napad za drugim razem ze swoją piękną żoną, Marsylią oraz [spoiler] synem. Jednak w ostatecznym rachunku to tylko piękne ujęcia, które poza jednym fragmentem, w którym Profesor opisuje śmierć ojca, zaburzają cały rytm fabuły. Wszyscy dobrze wiemy, że Berlin pojawia się tylko dlatego, że jest ulubieńcem widzów, z żadnego innego powodu. Poprawcie mnie, jeśli się mylę. Przepraszam, jest drugi powód – właśnie dostał własny spin-off, więc trzeba dobrze zareklamować postać.
Mam też żal do twórców, że za każdym razem, gdy jakaś postać zacznie być niezwykle ciekawa i świetnie napisana, musi ostatecznie zginąć. Zdaję sobie sprawę z tego, że dzieje się tak, by widz odczuwał jak największy ciężar emocjonalny, gdy dany bohater odejdzie. Ale serio – czy role nie mogły być tak pisane od samego początku? Jak wiele zmieniłoby to w ich odbiorze.
Okazuje się, że Berlin otrzyma swój własny serial, choć – jak wspominałam – mamy do czynienia z dość dwuznacznym bohaterem, który teoretycznie poprzez swoją śmierć powinien znaleźć odkupienie win. Każda wzmianka na jego temat w kolejnych sezonach pokazuje, że był to człowiek pozbawiony moralności, współczucia, hołdujący zasadzie oko za oko. Ale to właśnie on jest stawiany na piedestale, a nie Tokio, która w poprzedniej części finałowego sezonu wyrosła na jedną z ciekawszych postaci. Chciałabym zobaczyć więcej jej wyczynów, o ile będzie to Tokio z piątego sezonu, a nie z czterech poprzednich. Wydaje się głupiutka i skupiona wyłącznie na sobie, ale wcale tak nie jest, o czym dowiadujemy się po jej śmierci. Nie sposób nie wspomnieć o Nairobi, która jest moją absolutną ulubienicą, a która moim zdaniem nie otrzymała zakończenia, na jakie zasługiwała.
Prawdziwą perełką, o której już mówiłam przy recenzjach poprzednich sezonów, jest duet Profesor–Alicia Sierra. Dla mnie to przeciwniczka doskonała, która dorównuje Sergiowi pod każdym względem, dlatego też oglądanie [spoiler] ich sojuszu, czyli małżeństwa z rozsądku, to czysta przyjemność. Zawsze uwielbiałam panią inspektor, ale tutaj pokazuje, że szalona z niej kobieta, która nie cofnie się przed niczym i jest sprytniejsza od praktycznie każdego mężczyzny, którego spotyka na swojej drodze. Dziwiło mnie jednak, że pomiędzy dwójką tych bohaterów było dużo więcej chemii niż pomiędzy Profesorem i Lizboną. Wielka szkoda, że twórcy nie poszli w tym kierunku, bo cudownie patrzyło się na ich przepychanki intelektualne. Wcale nie byłoby mi trudno uwierzyć w potencjalne uczucie między nimi, ale musi to pozostać wyłącznie w sferze moich marzeń.
Interesujący wydaje się fakt, iż twórcy w końcu oddają w finale głos kobietom, co uważam za dobre posunięcie. W dodatku nie jest ono umotywowane poprawnością polityczną, ale faktycznie tym, że mają one coś do powiedzenie. To przede wszystkim przemiana Tokio, ale także zwrócenie uwagi na Manilę, czyli transkobietę, która pokazuje, że nie jest tylko tłem, ale ma uczucia, plany i jest cenionym członkiem ekipy, nie tylko ze względu na swojego ojca czy znajomość z Denverem. Lizbona przedstawiona została jako prawdziwa przywódczyni, która kiedy trzeba, potrafi opanować sytuację praktycznie bez wyjścia. Sztokholm zaś pokazuje, że kobiety potrafią sięgnąć dna i o własnych siłach wrócić na sam szczyt. Oczywiście to może być wyłącznie moja nadinterpretacja, jednak doceniam te momenty, kiedy kobiety pokazują, że nie można z nimi zadzierać, bo potrafią ci skopać tyłek nie gorzej niż Jean-Claude Van Damme.
Myślę, że po tym wszystkim, co przeżyliśmy z ekipą Profesora przez te kilka sezonów, takie, a nie inne zakończenie należało się praktycznie wszystkim. Nie wyobrażam sobie innego finału i innego zakończenia. Czy jest to godne pożegnanie? Prawda leży gdzieś pośrodku, gdyż co prawda mamy więcej elementów z pierwszych dwóch sezonów, jednak zdecydowana większość to dalej telenowela akcji z wewnętrznymi i zewnętrznymi przepychankami, nieprawdopodobnymi zwrotami akcji czy zachowaniem bohaterów zupełnie nieprzystającym do tego, co widzieliśmy. Jednak w ostatecznym rozrachunku to chyba jedyny sezon-kontynuacja, przy którym autentycznie dobrze się bawiłam. Czy będę tęsknić za gangiem? Myślę, że zapomnę o nich równie szybko, co o moim niegdyś ukochanym serialu Sherlock. Ale warto było przeżyć z nimi tę ostatnią szaloną przygodę.