Bękarty Netfliksa, czyli ISI & OSSI
Losy Isi (Lisa Vicari), panienki wychowanej w pałacu bogatych rodziców, splatają się z losami Ossiego (Dennis Mojen), poczciwego chłopaka z nizin społecznych. Ona może wszystko, w dodatku przypomina trochę Jennifer Lawrence. Jednak rodzice mają już dla niej plan na życie, mimo że Isi marzy o tym, by zostać kucharką. Z kolei Ossi pracuje na stacji paliw swojej matki (Lisa Hagmeister), a każdą wolną chwilę spędza, trenując boks, i zamierza robić to zawodowo. Oboje zaczynają buntować się przeciwko rodzicom, których planów nie chcą realizować. Mają na siebie własne pomysły. Kiedy na siebie wpadają, okazuje się, że mogą sobie nawzajem pomóc. Isi chce zagrać na nosie nadętym rodzicom, a Ossi potrzebuje pieniędzy na pierwszą walkę. Wchodzą w układ – on będzie udawał jej chłopaka-buraka, a ona będzie jego sponsorką.
O ile rozterki życiowe niskobudżetowych wersji Jennifer Lawrence i Channinga Tatuma nie mają czym zainteresować, o tyle Ernst Stötzner jako dziadek Ossiego zasługuje na osobny film. Początkowo przedstawiony jako nieudacznik, który trafia do więzienia za napad na pocztę, z czasem okazuje się najciekawszy z całej obsady. Nie słyszał o poprawności politycznej, nie ma pojęcia, jak wiele rzeczy podpada obecnie pod dyskryminację. W dodatku pod celą rozmiłował się w rapowaniu. Do tego stopnia, że bierze udział w konfrontacjach z innymi raperami i zdobywa szacunek młodzieży. Składający rymy ordynarny starszy pan twardo stąpa po ziemi, a witalnością mógłby obdzielić resztę obsady i jeszcze by zostało. Dziadek to postać jakby wzięta żywcem z filmów Guya Ritchiego. Przypomina szalonego wiewióra w lesie pełnym drewna.
Na tym koniec optymistycznych akcentów. Isi & Ossi to film ze sporym, ale zmarnowanym potencjałem. Pokazanie różnic społecznych w zwarciu i ekstremalnych sytuacji rodzinnych po obu stronach łańcucha pokarmowego – to wszystko tam jest. Szkoda tylko, że zrealizowane po łebkach i bez źdźbła zaangażowania. Jakby wklepano listę emocji do komputera, a algorytm je przeżuł i wypluł ich syntetyczną, bezsensowną wersję. Udany jest wątek zresocjalizowanego dziadka-rapera. Na jego tle blado wypada reszta bohaterów. Buntująca się przeciwko bogatym rodzicom Isi ma zrozumiałe motywacje, ale jej dążenie do celu przypomina odfajkowywanie kolejnych scen według schematu. Od czasu do czasu widać w Lisie Vicari aktorski zryw, ale nawet to nie sprawia, że robi się ciekawiej. Po prostu dziewczyna zdradza się z tym, że tak naprawdę potrafi o wiele więcej, ale zaniża poziom swojej gry, żeby nie odstawać od reszty. Z kolei walka Ossiego o lepsze jutro i karierę bokserską ma więcej potencjalnie dobrych momentów w scenariuszu, ale Dennis Mojen kładzie je swoim aktorstwem na łopatki. Chłopak albo gra udawanie gniewu, albo udawanie zamyślenia. W obu przypadkach jest to udawanie mało wiarygodne, za to bardzo irytujące. Isi & Ossi poziomem aktorstwa przypomina sosnowy gaj, gdzie hektary drewna są tłem dla zwariowanego starego wiewióra, który rapuje.
Filmy spod szyldu Netflix Originals kojarzą mi się z przeciętnymi zabijaczami czasu robionymi z potrzeby zapełnienia tabelki w Excelu, bo na pewno nie z potrzeby serca. Miłość pod jednym dachem, Wysoka dziewczyna, W cieniu księżyca, Nocne istoty, Klub singielek, Bracia z przedmieść, Wesele babci – to tylko część netfliksowych produkcji. Część żenująca, część po prostu nierówna, wszystkie nieudane. Obronną ręką wyszedł chyba tylko film 17, jedyny zrobiony z sercem i zaskakujący. To chlubny wyjątek od reguły, zgodnie z którą Netflix Originals nie jest gwarancją jakości, choć może z czasem coś się w tej kwestii zmieni. Póki co zła passa trwa nadal, a do grona netfliksowych bękartów dołącza Isi & Ossi.