BAZYL. CZŁOWIEK Z KULĄ W GŁOWIE. Jean-Pierre Jeunet stał się pacyfistą?
Siłą kina surrealistycznego jest przesada wymieszana z oniryzmem. Wytworzony tak klimat jest niepodrabialny, ale jednocześnie niezwykle podatny na zaburzenia. Kiedy reżyser nie wytrzymuje i zbyt ordynarnie chce wkręcić do bajkowej fabuły jakieś nawiązanie do polityki albo problemów społecznych, często rozwala cały tak misternie tworzony klimat. Uwielbiam stylistykę Jeana-Pierre’a Jeuneta. Niezbyt mu jednak wychodzi mówienie o tym, że wojna jest zła, ludzie nie powinni się zabijać itp., szczególnie kiedy ten język ma zrozumieć ktoś, kto nie przywykł do parabol, alegorii i pozostałych „udziwnień” w narracji kina nadrealistów. Wychodzi z tego po prostu niestrawne danie zarówno dla miłośników gatunku, jak i widzów, którzy nie zetknęli się jeszcze z tym sposobem konstruowania fabuły.
Moje uwielbienie dla kina Jeuneta jest niemal bezgraniczne. Wybaczyłem mu nawet popełnienie czegoś takiego jak Obcy: Przebudzenie. Bazyla. Człowieka z kulą w głowie jednak nie mogę, bo film posiadał ogromny potencjał. Niestety przez skróty montażowe, niedopracowany scenariusz i pacyfistyczne wtręty powstał mielony z MOM-u kotlet.
Sam pomysł na fabułę jest naprawdę dobry. Cały film oscyluje wokół przypadku kuli w głowie Bazyla, który chce się zemścić na producentach broni za to, co zrobili jemu i jego ojcu, a raczej za to, co zrobiły im nabój i mina przeciwpiechotna. Tak się składa, że kula wystrzelona w czasie bandyckiej gonitwy nieszczęśliwie zatrzymała się na granicy czaszki i mózgu Bazyla. Surrealistycznie profesjonalni lekarze stwierdzają, co ciekawe, na postawie rzutu monetą, że jednak ją zostawią w głowie nieszczęśnika. Niech się jeszcze chwilę cieszy życiem, bo i tak ma szansę przeżyć dzień albo paść martwym, jak 50 do 50 procent. Jest w tej teorii nieco komediowej przesady, bo tych dni mija w filmie trochę, a główny bohater jakoś wciąż żyje. Oglądając film, miałem nadzieję, że gdzieś na końcu coś niecodziennego jak na Jeuneta jednak trafi Bazyla np. zabłąkana kula wystrzelona przez supersnajpera jeszcze w czasach pierwszej wojny światowej. Wydarzył się tylko zwykły happy end.
Nie wchodząc zbytnio w najeżoną szczegółami i odwołaniami fabułę, mogę stwierdzić, że tytułowy Bazyl (Dany Boon) jest postacią niezwykle wielowymiarowo zbudowaną. Nawet fizjonomia Dany’ego Boona idealnie pasuje do przedstawiciela biedniejszej klasy średniej w społeczeństwie francuskim który pracuje sobie spokojnie w wypożyczalni video trochę jak Jack Lucas z Fisher Kinga Terry’ego Gilliama. Ogląda stare filmy, uczy się kwestii z Wielkiego snu Howarda Hawksa i żyje bardziej tam, za szklanym ekranem, niż tu w realnym świecie – chociaż nie pije. Generalnie nie ma w jego życiu nic ciekawego aż do wypadku z przypadkowo wystrzeloną kulą.
Jak zawsze w tego typu filmach, główny bohater nie miał szczęśliwego dzieciństwa. Jego ojciec zginął podczas rozbrajania miny na Saharze Zachodniej, matka z powodu traumy po utracie męża zwariowała, zaś sam Bazyl, wychuchane paniątko z bogatej rodziny, skończył w domu dziecka, skąd uciekł. Ten skrót telegraficzny życia tytułowej postaci nieco przypomina zabiegi stosowane w produkcjach Guya Ritchiego np. Sherlock Holmes lub Król Artur: Legenda miecza. Rozumiem, że nie każdemu taki typ filmowej narracji pasuje. W przypadku obrazu Jeuneta jednak tak szybki montaż się sprawdza, przynajmniej aż do momentu, gdy następuje ostateczne zawiązanie akcji. Jeśli więc nie ma logicznie dopracowanej sekwencji zdarzeń, pozostaje sama szybkość i wrażenie chaosu.
Właśnie to w nim widzę problem. Jeunet zgromadził w filmie prawdziwą galerię osobliwości. Nie wiem dlaczego, ale wachlarz postaci przypomina mi trochę mnogość form plastynatów na wystawie anatoma Gunthera von Hagensa. Wyglądają niezwykle, można je podziwiać i jednocześnie odczuwać przed nimi coś w rodzaju atawistycznego lęku, jednak w dotyku przypominają stwardniałą gumę. Inaczej mówiąc, są martwe.