BATMAN: ROK PIERWSZY. Zmarnowany potencjał
To dziecinada udająca powagę i dorosłość. Ma więcej przemocy, krwi i nawet jedno brzydkie słowo. Ale co z tego, skoro rys postaci jest tak samo papierowy jak ich aparycja?
Dawno, dawno temu, kiedy nikomu jeszcze się nawet nie śniło o DVD, pewien niekonwencjonalny reżyser zrobił woltę niesłychaną jak na ówczesne standardy. Wziął na warsztat komiksową postać, która w świecie filmu była kojarzona tylko z kampowym badziewiem sprzed 30 lat, do tytułowej roli wybrał krępego komika i… stworzył niesamowity film, na stałe ryjąc swoje nazwisko w złotych annałach kina. Mowa oczywiście o Timie Burtonie, Michaelu Keatonie i ich Batmanie z roku 1989. Sukces był ogromny, zarówno pod względem finansowym, jak i artystycznym. Jack Nicholson szarżował bez opamiętania w roli psychopaty, a wcześniej wspomniany Keaton nie tylko doskonale wykreował niejednoznaczną na płaszczyznach psychiatryczno-etycznych postać, ale także “sposób grania” Batmana powielany do dziś, choć bez równie spektakularnego skutku. Całość została spowita mrocznym klimatem, ale też uczuciem, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju swoistej “dorosłej” baśni, trudnej do osadzenia w konkretnych ramach czasowych.
Odrzucając oryginalną wizję Burtona, mimo wszystko Batman był typowym superheroicznym schematem z obowiązkową damą opresji (w którą wcieliła się Kim Basinger). Dopiero przy okazji sequela reżyser dostał zielone światło na niemal 100% wizję autorską. I zaserwował nam najlepszy, najoryginalniejszy, najciekawszy, najbardziej złożony film na podstawie komiksu, oraz jeden z najlepszych obrazów w ogóle. W tym samym roku, czyli 1992, postać skrzywionego na umyśle mściciela trafiła także na ekrany telewizorów. I choć Tim Burton nie miał nic wspólnego z serialem, to twórcy zarazili się jego podejściem oraz wizją – zrobić dobry produkt, nie bacząc na materiał wyjściowy. Z oryginału (w moim rozumowaniu filmu z 1989 roku) ostał się jedynie Danny Elfman, który równie rewelacyjnie, co poprzednio, zilustrował motyw przewodni do czołówki. Nawiązań do przygód z kart komiksów przedostało się więcej, często w postaci całych historii, ale scenarzyści zadbali, by wszystko miało ręce i nogi.
Seria odniosła ogromny sukces, który sprawił, że Warner Bros postanowiło wypuścić długometrażowy film. Z początku miał być to finał ostatniego sezonu, ale scenariusz garniturkom spodobał się tak bardzo, że zadecydowali o osobnym wypuszczeniu Maski Batmana na VHS. Jednak nieukończony jeszcze materiał zrobił na nich takie wrażenie, iż film zyskał prawo do dystrybucji kinowej oraz potężny zastrzyk pieniędzy (5 milionów dolarów!). To wszystko złożyło się na kolejną wspaniałą produkcję, tylko nieznacznie ustępującą Powrotowi Batmana z roku 1992. Ale czemu piszę o tym wszystkim, skoro w nagłówku jest Batman: Year One?
Ano dlatego, że Maska Batmana i najnowsza animowana produkcja to w gruncie rzeczy ta sama historia, czyli trudne początki nocnej działalności Bruce’a Wayne’a. Poza tym chcę co i raz nawiązywać do początku lat 90., żeby z grubsza wypunktować, co spieprzyli nowi twórcy. A spieprzyli dużo, prawie wszystko. Zacznijmy od samego zamysłu. Co sprawiło, że Batman: The Animated Series i Batman: Mask of the Phantasm to niemal doskonałe pozycje? Przede wszystkim fakt, o którym wspominałem wcześniej – zrobienie dobrego produktu. Co z tego, że serial jest kreskówką celującą głównie w młodszych? Nie zwalnia to scenarzystów z obowiązku spisania się jak najlepiej, a całość nie musi popadać w błazenadę. Stworzyli dzieło poważne i konsekwentne w ramach świata, jaki przedstawiają.
Jak do tego ma się Year One? Jest zupełną przeciwnością. To dziecinada udająca powagę i dorosłość. Ma więcej przemocy, krwi i nawet jedno brzydkie słowo. Ale co z tego, skoro rys postaci jest tak samo papierowy jak ich aparycja? Maska Batmana ma prostą i kreskę, i animację, jednak w żadnym momencie nie mamy wrażenia obcowania z wycinankami, które tylko ruszają ustami. Nie pomaga też “ożywić” nowego animowanego Bruce’a Wayne’a fakt, że bez problemu rozwala pięścią blok cegieł i powala kopnięciem drzewo (!), kiedy jego wersja sprzed 18 lat trzyma się mocno w miarę prawdopodobnych ram. Nie tylko nie jest przebajerowany pod kątem swoich umiejętności lub niezniszczalności, ale krwawi i cierpi dla efektu dramatycznego, a nie, żeby dzieciaki mogły się podniecać czerwonymi plamami na rysunku.