BATMAN – POCZĄTEK
Ot i doczekaliśmy się. Lata trwały przepychanki nad scenariuszem, obsadą, reżyserem i koncepcją, ale w końcu jest. Powołany dla dużego ekranu na początku lat dziewięćdziesiątych, wizerunkiem utrwalony przez Tima Burtona, później zrujnowany reputacją i w końcu pogrzebany przez niesławnej pamięci Schumachera – on, Mroczny Rycerz, Człowiek Nietoperz – Batman, obrońca uciśnionych i niestrudzony mściciel. Christopher Nolan – reżyser Batman Begins musiał wiedzieć, że porywa się na legendę, nadwątloną wprawdzie przez niechlubne harce producentów, ale jednak mocno tkwiące w pamięci fanów wizją prawdziwego czarodzieja kina, jakim jest twórca Jeźdźca bez głowy i nieśmiertelną serią komiksów. Nolan, który rzucił na kolana Hollywood wycyzelowanym i odważnym Memento po raz pierwszy otrzymał dostęp do wysokiego budżetu i od razu postawił warunek – koniec z bajkami dla dzieci, czas przywrócić bohaterowi to, co mu się z przyrodzenia należy, czas na film serio.
Co do filmowego zamysłu reżysera nie miałem wątpliwości, bo formuła zapoczątkowana pierwszą częścią już się wyczerpała (zresztą nikt chyba jej nie oczekiwał), a Batman w wydaniu Schumachera został doszczętnie skompromitowany, ale jednak próba zmierzenia się ze spójna, docenioną przez fanów i krytykę wizją Burtona to było nie lada ryzyko. Porównania z legendą nie da się wszak w żaden sposób uniknąć. Najogólniej rzecz ujmując obawy okazały się bezpodstawne. Autor Bezsenności dał się poznać jako twórca bardzo konsekwentny już w swoich dwóch poprzednich hollywoodzkich filmach. Nie uciekał przed psychologicznymi niuansami postaci, co pod tamtą szerokością geograficzną nie jest specjalnie cenione, bo rzadko przynosi wymierny, dający się przeliczyć na brzęczącą monetę efekt. Wygląda na to, że Nolan jednak należy do tego rzadkiego gatunku twórców, którzy potrafią połączyć wizualną spektakularność z niebanalnymi charakterami. W filmach Burtona zainteresowanie poszczególnymi postaciami rozkładało się dosyć nierówno, i co paradoksalne, na niekorzyść głównego bohatera, co słusznie zauważa KoLeC w lipcowym wydaniu “Cinemy” (choć nie zgadzam się w nim w samej ocenie filmów Burtona). Zważywszy na fakt jednak, że zarówno w Batmanie, jak i jego kontynuacji, Powrocie Batmana, postaci czarnych charakterów są bez porównania ciekawsze niż sam superbohater, trudno mieć o to do widza pretensje. Dlaczego takie akurat rozłożenie akcentów, to pewnie temat na osobną analizę. Dla odmiany reżyser Batman Begins ewidentnie skupia się na swoim bohaterze, a i widzom nie pozwala za bardzo się od niego oddalić. I chwała mu za to.
Poznajemy więc całą historię Bruce’a Wayne’a od dzieciństwa aż do momentu, w którym staje się Mrocznym Rycerzem, i kawałek dalej. Po pierwszych seansach pojawiły się zarzuty łatwego psychologizmu, cokolwiek zbyt prostych motywacji kierujących Brucem. Bo to przecież oglądana oczami dziecka trauma śmierci rodziców z rąk przypadkowego bandziora, dorastanie w cieniu poczucia winy i chęci zemsty udaremnionej w końcu przez czysty przypadek. Czy to mało, żeby żywiona przez lata agresja znalazła ukojenie w starciu z ciemnymi mocami przestępczego światka? Jak wielu bohaterów trapionych zmorami przeszłości, Wayne odbywa podróż – ewolucję, zarówno w sensie dosłownym, jak symbolicznie, znajdując to, czego nie spodziewał się odnaleźć; w Tybecie, na dachu świata, wśród członków sekty bezlitosnych zabójców (to i postać Ra’s Al Ghula to chyba nieprzypadkowe nawiązanie do sekty asasynów Starca z Gór). Tam z łaską objawienia spływa na niego świadomość tego, że jego gniew może mieć cel. Paradoksalnie dowiaduje się tego akurat wtedy, kiedy otrzymuje szansę dokonania symbolicznej pomsty. Ale nawet ona nie może być ślepa…
Podobne wpisy
Nie bez odrobiny wstydu muszę się przyznać, że żadnego z komiksów o Batmanie nie widziałem nawet z daleka, co jako recenzenta stawia mnie w sytuacji o tyle niewygodnej, że nie mam szansy ocenienia jego wpływu na scenariusz Goyera i Nolana. Z drugiej jednak strony położenie to jest dosyć luksusowe, bo Batmana jako takiego znam wyłącznie z kina i brak mi komiksowych obciążeń. Choć mroczna wizja Gotham z obrazów Tima Burtona jest mi bardzo bliska, o tyle sam Bruce Wayne budził we mnie od początku skojarzenia bynajmniej nie “superbohaterskie” sprawiając wrażenie raczej mydłkowatego bogacza, od którego mentalnie trudno było mi się oderwać nawet, gdy widziałem go w jego mrocznym wdzianku. Dopiero w Batmanie Christiana Bale’a udało mi się dostrzec prawdziwą dwuznaczność tej postaci i ciemną stronę, którą w sobie nosi. Człowiek Nietoperz w jego interpretacji jest nieprzewidywalny i choć Batman Begins nie może oczywiście pretendować do miana filmu psychologicznego, to jednak pod neoprenowym kombinezonem bohatera kłębią się emocje, których tak brakowało mi w filmach poprzedników Nolana. Z wizji Burtona, pewnie wbrew jego zamierzeniom, po latach (a na fali kolejnego sequelu pozwoliłem sobie ponownie obejrzeć dwa pierwsze filmy serii) wyłania się Batman – nabab z nietypowym hobby, Nolan natomiast pokazał nam człowieka na rozdrożu, który czasem wydaje się bardziej po tamtej niż po tej stronie. Christian Bale świetnie sprawdza się w niejednoznacznej roli mściciela, a jego postać nie budzi już uśmiechu, który zdarzał się przy wcześniejszych “edycjach”. W towarzystwie takich sław, jak Gary Oldman, Morgan Freeman, Michael Caine czy Liam Neeson gra pozbawiony kompleksów i tworzy mrocznego bohatera, jakim Batmana wyobrażałem sobie od dawna.
Na koniec nieuniknione: czy Batman Początek dorównuje wersji burtonowskiej? Bez wątpienia tak, a w niektórych aspektach nawet ją przewyższa. Z pewnością nie znajdziemy tu tak barwnych łajdaków jak Joker czy Pingwin – ci przemawiają zdecydowanie za wizją autora Eda Wooda, a postać Stracha Na Wróble (Scarecrow) odpada przy nich w przedbiegach, ale nowy film Nolana to w końcu, i przede wszystkim historia Bruce’a Wayne’a, tego, kim się stał i dlaczego, zostawiając już w spokoju fakt, że przy tym wszystkim to sensacyjne widowisko z najwyższej półki.
Tekst z achiwum film.org.pl (28.07.2005)