search
REKLAMA
Recenzje

BALLADA O KONIOKRADZIE. 35-lecie premiery

Jacek Lubiński

28 listopada 2020

REKLAMA

Stare westerny to wdzięczny temat na parodię – zwłaszcza że u współczesnego widza budzą raczej uśmiech politowania względem formy, stylu, narracji i archaicznych schematów. Do tego wszystkiego nawiązuje retro prolog filmu Hugh Wilsona – w oryginale: Rustlers’ Rhapsody – wprost zastanawiając się nad tym, jak wyglądałyby one dzisiaj (czyli 35 lat temu). Po czym daje odpowiedź o jawnie humorystycznym zacięciu, acz podszytą wyraźnym uwielbieniem i szacunkiem do parodiowanego tematu oraz do czasów świetności gatunku, szybko stając się dla niego sympatycznym hołdem.

Lata 80. to niezbyt chlubny okres dla amerykańskiego wild westu – choć powstało wtedy kilka osobliwych westernów, jak Silverado czy Wrota niebios, to generalnie gatunek ten przechodził głęboki kryzys wizerunkowy, zaliczając finansowe porażki raz za razem. Dokładnie w samym środku tej dekady światło ujrzał wymarzony projekt Hugh Wilsona – twórcy Akademii policyjnej, wiernemu komedii przez całą swoją karierę, co udowodnił potem takimi tytułami jak choćby Włamywaczka, Rycerz pierwszej damy czy Atomowy amant. Sukces głupawych perypetii niedoszłych gliniarzy otworzył mu wrota na Dziki Zachód, gdzie zabrał ze sobą pamiętnego pułkownika Harrisa (G.W. Bailey) z zamiarem stworzenia zbliżonego w formie i dowcipie hitu, który stanowiłby laurkę dla klasyki – zwłaszcza tej bardziej radosnej, z bohaterami bez skazy, o twarzach Roya Rogersa czy Gene’a Autry’ego.

Ballada o koniokradzie opowiada więc o śpiewającym kowboju, Rexie O’Herlihanie (Tom Berenger u szczytu formy), który trafia do stereotypowego miasteczka, jakich widział już wiele. Nic go tam nie dziwi, bo wszystko to klisze – łącznie z koleją czy wyciągniętymi wprost z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie zakapiorami w prochowcach, które noszą niezależnie od pogody. Z tejże klasyki gatunku Wilson – także autor scenariusza – skopiował też całą intrygę, w której złowieszczy krowi baron (Andy Griffith) sięga po wszelkie możliwe środki, aby pozbyć się ranczerów z okolicy, co do której ma niecne plany…

Nie jest więc oryginalnie, lecz tenże brak świeżości służyć ma humorowi – a ten jest przedni. Twórcy inteligentnie naśmiewają się z poszczególnych elementów westernowego krajobrazu, z klisz fabularnych i galerii standardowych postaci zamieszkujących filmowe dekoracje. Wszystko zawieszone pomiędzy względnym realizmem, romantycznym mitem o Starym Zachodzie i obśmiewaniem zasad rządzących gatunkiem – nierzadko jawnie, w samych dialogach. Najbardziej dostaje się przy tym głównemu bohaterowi podróżującemu w towarzystwie obowiązkowego konia, który potrafi różne sztuczki. Okazuje się na przykład, że Rex wozi ze sobą całą szafę idealnie skrojonych, śnieżnobiałych ubrań i dużo za dużych kapeluszy, przechodzi kryzys wartości i nie potrafi zabijać niegodziwców, a jedynie ranić ich w rękę, nawet bez patrzenia, gdzie strzela. To nieidealny ideał z rozterkami egzystencjalnymi, które zarazem pogłębiają jego pozornie puste wnętrze, jak i czynią z niego wędrownego błazna – podobnego trochę w typie do tego, którego dekady później pokazali Coenowie w otwierającym segmencie Ballady o Busterze Scruggsie.

Siłą Ballady o koniokradzie jest jednak brak podobnej umowności i przerysowania. Poza kilkoma bardziej slapstickowymi momentami rzeczywistość jest tu prezentowana normalnie, a wszelkie żarty odegrane z pokerową twarzą. Nikt tu sztucznie nie śmieszkuje, choć nie brak ciętych ripost i innych standardów. Absencja wywołującej spazmy śmiechu maniery i traktowanie wszystkiego na serio i/lub dosłownie jest jednak jeszcze bardziej zabawna od burzenia czwartej ściany i celowego przestylizowania, które oglądaliśmy wcześniej w Kaktus Jacku. Nie jest to też typowa komedia omyłek, jaką był Frisco Kid. I nie ma tu również bazowania na vis comica samego zbioru gwiazd i ich korespondujących ze sobą osobowości, jak w późniejszych o rok Trzech amigos. Tutaj cały dowcip polega na tym, że Berenger… nie jest śmieszny, a jego przygody to dla niego szara, nudna codzienność, jaką po wykonaniu zadania opuści bez żalu i bez emocji, odjeżdżając w stronę zachodzącego słońca ku kolejnej osadzie.

Tyczy się to także wszystkich odwołań do klasyki – choć oczywiście nie są nachalnie rzucane w twarz na zasadzie metażartów i mrugania okiem. Kto je wyłapie, będzie miał po prostu więcej zabawy niż niedzielny widz – i tyle. Ekipa dobrze zresztą odrobiła lekcje, kręcąc film w całości na terenie legendarnej hiszpańskiej Andaluzji, a w kluczowej roli obsadzając Patricka Wayne’a, syna Johna (prócz niego na ekranie pojawiają się też jeszcze Fernando Rey i Sela Ward). Dodatkowo całość utrzymana jest w duchu starego, rodzinnego kina, czyli odarta z przekleństw, wyuzdania, seksu i prawdziwej przemocy. To również działa, sprowadzając niezbędną obecność lokalnego pijaka czy dziwki o złotym sercu do serii gagów z ewidentnymi naleciałościami i o odpowiednich skojarzeniach, jednak bezpiecznie pozostających między słowami, w domyśle i jakby poza kadrem.

Niestety ani wymarzona kategoria PG, ani cała ta gra z widzem nie zrobiły z produkcji wytwórni Paramount oczekiwanego sukcesu. Wpływy z kinowych kas ledwie przekroczyły skromne pięć i pół miliona budżetu, a krytycy zgodnie wystawiali negatywne opinie, mieszając film Wilsona może nie tyle z błotem, co z preriowym piaskiem. Nie ma co się zresztą dziwić, bo zarówno oni, jak i publika byli wtedy mocno zniechęceni do westernów nawet w ich luźniejszym, komediowym wydaniu, jakiego w latach 80. wszak nie brakowało. Można tu nawet pisać o pewnym przesycie, bo już dekadę wcześniej repertuar zaludniały różnorakie zgrywy ze spaghetti westernów, do których doszły potem, prócz wspomnianych …Amigos i nie do końca poważnego, przygodowego Silverado czy Młodych strzelb, jeszcze choćby Żądza na pustyni, Ciągle pod górę, Sięgnij po broń oraz Zachód słońca Blake’a Edwardsa. Nawet Clint Eastwood zrobił wtedy luźniejszego w tonacji Bronco Billy’ego i osadzoną w kowbojskich klimatach Drogę do Nashville.

Niemal każdy z tych tytułów poległ tak samo, jak ich poważne odpowiedniki – pod tym względem Ballada o koniokradzie się więc niczym nie wyróżnia. Jest też obecnie równie zapomniana, co one. Niemniej wciąż pozostaje zwyczajnie lepsza, śmieszniejsza i bawi dokładnie tak samo, jak 35 lat temu. Nie jest to może poziom sławetnych Płonących siodeł, od których jest skromniejszym, spokojniejszym i łagodniejszym kinem. Ale to bez dwóch zdań czołówka westernowych parodii, w której powinien bez problemu odnaleźć się każdy fan gatunku. Ja za każdym razem bawię się jak krowa na pastwisku.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA