search
REKLAMA
Recenzje

Atomic Brunette, czyli DZIEŃ MATKI. Recenzja filmu

Rasowy polski film akcji na fali „Johna Wicka” spod ręki Mateusza Rakowicza. Czy „Dzień Matki” wyszedł?

Maciej Kujawski

25 maja 2023

REKLAMA

Netflix, jako platforma jakkolwiek krytykowana w ostatnich latach za produkowanie taśmowo przeciętnych, zbędnych filmów rozrywkowych, na polskim rynku może się już pochwalić sytuacją, która do tego ogólnego krajobrazu nie pasuje, a wręcz wyróżnia się na plus. Poza kilkoma przykładami typowo nędznych komedii romantycznych serwis ten okazuje się powoli małym promykiem nadziei dla widzów oczekujących w rodzimym kraju kina gatunków z prawdziwego zdarzenia. Z pewnością falę lekkich, nieźle zrobionych filmów na wzór amerykański rozpoczął Bartosz M. Kowalski ze swoimi dwoma częściami W lesie dziś nie zaśnie nikt, udowadniając, że można w Polsce z powodzeniem realizować horrory klasy B. Potem sukcesywnie pojawiały się inne dzieła wieszczące rozsadzenie rodzimego kina od środka konwencjami, które do tej pory nad Wisłą omijano. Najnowsza realizacja tego typu to Dzień Matki – również dystrybuowany przez Netflixa. Drugi film Mateusza Rakowicza przynosi widzowi sporo zabawy i satysfakcji. Polski mix Johna Wicka, Atomic Blonde i Nikogo w jednym? Czy to w ogóle mogło się udać? A jednak.

 

Koniec z pozowanym realizmem, wielki krok w kierunku stylu

Mateusz Rakowicz już raz zdobył serca polskiej publiczności swoim debiutem, głośnym Najmro. Kocha, kradnie, szanuje. Wystarczyło udowodnić, że filmy o okresie PRL-u wcale nie muszą być ponure i dołujące, a ten trudny czas można traktować z dozą optymistycznej energii oraz lukrowanej, ale szczerej nostalgii. Środki do tego celu były nieszablonowe. Reżyser zachłyśnięty estetyką komiksową i heist movies wystąpił z bodaj najbardziej stylowym polskim filmem ostatnich lat. Odbiorcy przeżyli prawdziwy szok spowodowany unikatowym rytmem Najmro, muzykalnością i odrealnioną kolorystyką. Dziwaczny, z pietyzmem skonstruowany świat przedstawiony, nawet jeśli uzupełniony był o dużo słabiej wypadającą intrygę fabularną, wystarczył, by wszyscy w kinie dobrze się bawili. Przed Dniem Matki pojawić się mogły obawy, że projekt ten okaże się ofiarą klątwy drugiego filmu reżysera. W końcu przejaskrawiona, wyrazista estetyka, gdy staje się  celem samym w sobie i zaczyna dominować kosztem tempa filmu, jego dramaturgii czy ekspresyjności bohaterów, to staje się to nie do zniesienia. Na granicy takiego szkodliwego podejścia Najmro zresztą kilka razy stawało, więc można było przypuszczać, że Rakowicz w drugim filmie pójdzie o krok za daleko.

Całe szczęście nic z tego. Dzień Matki nie tylko WYGLĄDA, nie tylko opowiada całkiem angażującą historię, ale i ma przekonujący bagaż emocjonalny — jakkolwiek oparty na prostych fundamentach, jakkolwiek ograny już w kinie wielokrotnie — tak dzięki przystrojeniu w efektowną manierę wyrazu jawi się, jako coś absorbującego. O samej sile i skutecznej afektywności dzieła opowiem później, najpierw chciałbym się pochylić nad samą realizacją, która często nadużywane amerykańskie słowo „cool” postanowiła za pomocą czystego obrazu odmienić przez wszystkie możliwe przypadki.

REKLAMA

Myślenie komiksowym światem przedstawionym

Sam świat przedstawiony wygląda tutaj, jakby twórcy filmu dystopijny Upgrade obejrzeli co najmniej dwucyfrową liczbę razy, a budowanie odpowiednio ponurej atmosfery nie stanowiło już dla nich żadnej trudności. Choć i Najmro i Dzień Matki to filmy charakterystyczne wizualnie, to Rakowicz nie chcąc się powtarzać, wprowadza tu sporo zasadniczych zmian. Jego debiut kładł nacisk na konkretny okres i miejsce. Brał na warsztat wyobrażenia i tęsknoty całych pokoleń za PRL-em, rozkręcając na tym jaskrawą mitologię. Dzień Matki jest na tym tle bardziej enigmatyczny i nieokreślony. Zakładamy, że dzieje się to współcześnie, a równie dobrze może to być niedaleka przyszłość albo rzeczywistość alternatywna. Tak samo przedstawione miejsca trudno uznać za reprezentatywne dla jakiegokolwiek polskiego miasta. Dokonano tu świadomej symbolizacji. Posępny, groteskowy świat nie stoi daleko od Gotham City z ostatniego Batmana, a lokum, w którym na co dzień mieszka główna bohaterka, swym brudem przypomina mieszkanie tytułowego mordercy z Leona zawodowca. Żaden deszcz, żaden ekstrawagancki ruch kamery, żadne przerysowane neonowe światła nie są tu bez znaczenia i pojawiają się jak w zegarku, budując wrażenie sztuczności, przez co całość odbieramy jako swoistą przypowieść. Zniekształcona, komiksowa perspektywa to odzwierciedla, zapewniając widzom soczysty eskapizm. Twórcy wiele wiary pokładają w etap postprodukcji filmu, kładąc nacisk na color grading, nierealną sferę dźwiękową i inne odjechane efekty — a wszystko to bez przesady, jednocześnie gęste, podyktowane sercu emocjonalnemu opowieści. Należy także wspomnieć o świetnej muzyce Natalii Zamilskiej, udowadniającej, że nie tylko Jimek wie, jak powinno się robić soundtrack do takich filmów.

„Dzień Matki” potrafi chwycić za serce

Rakowicz i twórcy porzucili wreszcie niegdyś emblematyczną dla polskiego kina gatunków nieśmiałość przed wykorzystaniem w zamerykanizowanych sekwencjach akcentów swojskich. Dzięki temu w naprawdę niezłych scenach akcji (choć wciąż oczekujących na większy szlif w przyszłości, szczególnie od strony choreografii) możemy zobaczyć rzeczy, których w Hollywoodzkich produktach nie uświadczymy. Rynsztunek stanowić tu mogą puszki piwa, które eksplodują i zlewają pianą przeciwników w majestatyczny sposób. Do klasyki być może przejdzie morderstwo z użyciem… marchewek (?). Tak, Rakowicz lubi slapstick i humor, ale nigdy nie zmienia swojej opowieści w autoparodię. Sama główna bohaterka  o imieniu Nina, choćby nie wiadomo jak absurdalnych zbrodni by dokonywała, pozostaje profesjonalistką i osobą do bólu poważną. Nigdy nie komentuje dziwności akcji, jest maksymalnie skupiona na własnym celu. A absurdalny świat, w którym żyje, dla niej jest przygnębiającym chlebem powszednim. Sama Agnieszka Grochowska wypada bardzo przekonująco w tej roli, wyciągając wiele z minimalizmu wyrazu gwiazdorów wcielających się w ikony kina akcji na zachodzie. Zachowując kamienną twarz i nie wypowiadając wielu słów, aktorka gra fizycznością, całym ciałem, co dla polskiego kina było dotąd raczej nieznane. Sceny, gdy bohaterkę ponosi ekspresja i złość, są może ze dwie, dzięki czemu te momenty mają większą moc. Dobrze wypada też Dariusz Chojnacki jako równie skrzywdzony bohater uzupełniający rodzicielski wątek Niny. Uciekając od spoilerów, wytłumaczę, że jego postać w prosty sposób zwiększa stawkę, jak i głębię emocjonalnego dna filmu, wokół którego ten teatr przemocy się toczy.

Podobnie jak w Najmro motyw pieniędzy – nazywanych przeważnie hajsem – powraca cyklicznie. Tym razem jednak, zamiast symbolizować przygodę beztroskich czasów PRL-u, tutaj waluta jawi się niczym zły omen. Dla głównej bohaterki to nic nieznaczące papierki, oczywistość świata korupcji i nieufności, pośród której ona przeżywa dolę matczynej alienacji. Prawdziwą i jedyną stawką jest dla niej odzyskanie syna, a może konkretniej, gdzieś pod spodem tej żądzy — pragnienie odwzajemnienia bezwarunkowej miłości matki do dziecka. Częstokroć monotonny i smutny świat głównej bohaterki zderza się ze sterylnym, zimnym światem techno biznesu, pod którego panowaniem z kolei jest wulgarne, patologiczne i jeszcze bardziej pozbawione empatii środowisko mafijne. Pośród tej niemal apokaliptycznej wizji, bohaterka, mając coś z błąkającego się upiora, ucieka od samotności, stopniowo lecząc złamane serce.

Dobre kino zemsty po polsku i co dalej?

Dzień Matki to nie tylko przyzwoite kino akcji, ale może przede wszystkim po prostu dobry film. Rakowicz, podpatrując mistrzów rzemiosła z Hollywood, z podobnym wdziękiem ludzkie dramaty relacjonuje poprzez akcję i dzianie się, minimalizując nużące ekspozycje. Niektóre sceny akcji – oprócz bycia spektaklem samym w sobie – wizualnie dużo przekazują o emocjach i stanie duchowym bohaterów. Gdy Nina walczy z przeciwnikami, odpowiednio jaskrawe oświetlenie podpowie, że właśnie w tej samej scenie jej syn zaczyna ją lepiej rozumieć i nabierać do niej szacunku, a inny, surowy sposób przedstawienia może oznaczać, że właśnie te postacie się od siebie oddalają.

W trakcie seansu czuć, że film powstawał z myślą o kontynuacji, jako pierwszy epizod pewnej historii, dlatego sporo tu niedopowiedzeń, a całość wieńczy mały cliffhanger. Nie przeszkodziło to jednak temu, żeby uczuciowa strona filmu została zamknięta już tutaj, w ramach zadowalającej narracji. Bohaterowie w tej opowieści sporo się nauczyli i wyciągają wnioski z kolejnych potyczek. Nina uczy się na błędach i walczy z konsekwencjami swoich poczynań, co pewnie szerszym echem odbije się w sequelu. Jest stylowo, jest emocjonalnie, jest rozrywkowo i z sensem oraz z motywem przewodnim – akurat o tym ostatnim twórcy z Hollywood niestety coraz częściej zapominają.

Maciej Kujawski

Maciej Kujawski

Absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Miłośnik westernu, filmu noir, horroru, filmów gangsterskich, samurajskich i o sztukach walki. Jego przygoda z kinem zaczęła się wraz z otrzymaniem kolekcji filmów Alfreda Hitchcocka na DVD. Wciąż jednym z jego ulubionych filmów jest „Psychoza” z 1960 roku. Uwielbia mieć własne zdanie i dyskutować na przeróżne tematy. Oprócz uprawiania kinofilii, amatorsko fotografuje przyrodę, czyta klasyczne powieści, kolekcjonuje i gra w gry planszowe. Jest autorem fanpage'a Specjalny Zakład Opieki Filmowej.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA