search
REKLAMA
Recenzje

ATLAS. Jennifer Lopez nie umie w science fiction [RECENZJA]

Jak wypadł nowy film z udziałem Jennifer Lopez, tym razem skąpany w sosie SF? Bardzo przeciętnie.

Jakub Piwoński

26 maja 2024

REKLAMA

Mogło być gorzej – to była moja pierwsza myśl po seansie Atlasa. Czułem się jak po zastrzyku. Wyobrażałem sobie trudny do zniesienia ból, tymczasem całkiem sprawnie przeprowadzono do mojej świadomości tę fantastyczno-naukową iniekcję. Sęk w tym, że film z Jennifer Lopez w roli głównej nie niesie żadnych wymiernych korzyści. Bliżej mu do placebo niż faktycznego lekarstwa, mogącego wnieść coś cennego do gatunku.

Współpraca Jennifer Lopez z Netflixem widać ma się dobrze. Po Matce przyszła pora na kolejny film akcji z udziałem piosenkarki, tym razem podejmujący tematykę rodem z science fiction, choć pozostający w problematyce macierzyństwa. Niech nie zwiedzie was jego tytuł. Tytułowy Atlas to nie żaden Colossus czy inny superkomputer. To po prostu imię głównej bohaterki, która akurat do komputerów i robotów żywi jawne uprzedzenie. Woli papier, bo jak tłumaczy swym podopiecznym, jego przynajmniej nie da się zhakować. W pewnym momencie zostaje wplątana w misję pojmania niebezpiecznego robota-terrorysty. Nie ma zmiłuj – by unicestwić złe maszyny, bohaterka musi nauczyć się współpracować z tymi, które służą jej pomocą. I przy okazji uporać się ze wspomnieniem własnej matki.

Reżyser filmu Brad Peyton to hollywoodzki specjalista od widowisk b-klasy. Dał nam wcześniej San Andreas czy Rampage: Dziką furię z Dwayne’em Johnsonem. Dla Netflixa robił też serial Daybreak. Nic z tego nie wybiło się ponad poziom przeciętności. Nie inaczej jest z Atlasem, który idealnie wpisuje się w charakter ostatnich filmów science fiction, tworzonych pod egidą Netflixa. Rebel Moon, Projekt Adam czy takie kwiatki jak koreańskie Jung_E – zdają się należeć do jednej rodziny, produkcji wybuchowych, kolorowych, acz przy tym silnie kiczowatych. To filmy, które jednocześnie stanowią przykre świadectwa znaku czasów, będące niczym innym jak zapychaczami i tak opasłych bibliotek platform strumieniowych.

Ale trzeba też oddać sprawiedliwość współczesnym b-klasowym produkcjom, bo prawdę powiedziawszy, gdy w latach 80. wybuchła moda na VHS, która w kontrze do kina wyznaczyła nową linię dystrybucji filmów, dało to początek setkom mało wyrafinowanych produkcji, które do kogoś trafiać przecież musiały. Zmarły niedawno Roger Corman z pewnością powiedziałby na ten temat nieco więcej, gdyż udowodnił, że robienie takiego kina może po pierwsze nieść wiele frajdy, a po drugie stanowić cenny warsztat dla twórców.

Jestem przekonany, że dla nieco przygasłej już gwiazdy Jennifer Lopez Atlas miał być głównie przestrzenią dla ożywczego doświadczenia. Aktorka nie grała jeszcze w filmie science fiction. Chciała więc pokazać, że wciąż dobrze wygląda oraz przy okazji, że wypowiada się, dzięki swej postaci, na współcześnie niepokojący temat. Sztuczna inteligencja i jej koegzystencja z człowiekiem z pewnością budzi dzisiaj więcej pytań niż w latach 80., gdy moda na androidy w kinie rozszalała na dobre. Co zaskakujące, jest kilka momentów w Atlasie, które pobudzają w tym kontekście do myślenia. Jak choćby ten, gdy AI zapewnia J-Lo o tym, że każda istota ma duszę. Mogłoby się wydawać, że akurat maszyna będzie mieć na ten temat zgoła odmienne zdanie, ale być może właśnie tak została zaprogramowana, by rozmową z człowiekiem budować w nim poczucie bezpieczeństwa.

Zdecydowanie więcej jest jednak w Atlasie widowiskowej pstrokacizny. Mam podejrzenie, graniczące z pewnością, że aktorka podczas kręcenia zdjęć nigdy nie widziała światła słonecznego, bo wszystko, co dzieje się na ekranie, było kręcone w studiu, a znaczna część materiału została wygenerowana przez grafików. Efekty specjalne są jednak mało realistyczne, maszyny (egzoszkielety) ruszają się wbrew prawom fizyki, są wyraźnie za lekkie. W filmie animowanym by to jeszcze przeszło, ale nie tutaj. Zwłaszcza gdy Atlas, o zgrozo, odwołuje się momentami do klasyków gatunku. W niektórych scenach-kliszach da się usłyszeć echa Terminatora 2, w innych – Obcego – decydujące starcie. Do Camerona jest Peytonowi daleko. Wypada to trochę tak, jakby twórca ubrał się w jakieś stare, dziurawe łachmany i poperfumował się dla niepoznaki fiolką drogiego zapachu. No niestety, ale tak się ekstraklasy nie sięgnie.

Z innych rzeczy i w telegraficznym skrócie – Simu Liu nie nadaje się do grania czarnych charakterów. Powracający kilkukrotnie zza grobu Abraham Popoola wypadł irytująco, aż chciało się samemu odbezpieczyć granat i umieścić w jego głowie. Postać Marka Stronga została zmarnotrawiona – można było spokojnie oszczędzić pieniądze i dać tę rolę mniej znanemu aktorowi. A Jennifer, cóż, jak Jennifer, ona ma w sobie coś, co sprawia, że chce się ją lubić, choć czasem utrudnia to jej ego, które jest mniej więcej takich rozmiarów, jak jej pośladki.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA