Antyklasowa utopia. ZNACHOR WEDŁUG JERZEGO HOFFMANA

Jest natomiast pewien wątek ideowy, który Hoffman w porównaniu z książką wyłuszczył bardziej niż inne. Szczerze powiem, trudno mi zdecydować dlaczego? Czy był to dyskretny mariaż z ówczesną władzą albo może zupełnie niezwiązane z nią socjaldemokratyczne podejście do rzeczywistości u reżysera, czy też zupełny przypadek? Mam na myśli Hoffmanową pochwałę robotniczo-chłopskiej moralności i przeciwstawienie jej karierowiczowskiemu środowisku mieszczan oraz właścicieli ziemskich. Ten jeden jedyny świat, w którym Wilczur ma dosłownie wszystko, nagle mu to odbiera, a wtedy nie zostaje już nic, żadne oparcie w posiadanych rzeczach, żadna motywacja do zarabiania jeszcze większych pieniędzy. Okazuje się, że oprócz pozycji, majątku, kodeksowo pojmowanych zasad niewiele łączy ludzi z tzw. wyższych kast.
Dopiero jako Antoni Kosiba, pozbywszy się dotychczasowej pamięci, Wilczur odnalazł spokój pośród ludzi żyjących zgodnie z naturą i wierzących w nadane przez Boga zasady. U Hoffmana obydwa te światy są dla siebie nieprzenikalne. U Dołęgi-Mostowicza znacznie więcej pośród jednych i drugich światłocieni, sprzeczności i zwątpienia, co w rzeczywistości czyni z podziału klasowego między nimi coś, co ze swojej natury jest sztuczne, utworzone jedynie po to, by chronić partykularne interesy wybranych grup. Antoni Kosiba czy Rafał Wilczur – jakie to jednak ma znaczenie, kiedy majątkiem nie można przekupić śmierci ani zmusić nikogo do szczerych, głębokich uczuć.
Podobne wpisy
Nie zobaczymy zbyt wielu tych rozterek ani w jednym, ani w drugim filmie. Ten z lat 30. przesłania je teatralnym dramatyzmem, jak to w kinie przedwojennym. Ten z lat 80. z kolei traktuje widza jak niezdolnego do odczytania moralnych dwuznaczności wymyślonych przez autora powieści Znachor. Wielka szkoda, że Hoffman niezwykle dokładnie wyczyścił swój film z wielowarstwowych analiz egzystencjalnych Dołęgi-Mostowicza. Paradoksalnie dzięki temu, że nakręcił płytką, acz wciągającą, opowiastkę o charakterze łopatologicznego moralitetu, uzmysłowił mi, o co chodziło Obiedzińskiemu, kompanowi od wódki profesora Wilczura w ten pamiętny wieczór przed utratą pamięci. Obiedziński twierdził: „Ludzie chodzą w impregnowanych skafandrach. I nie ma sposobu przeniknięcia do ich treści”. Wszystko inne jest naszym osobistym przypuszczeniem. Podobnie jest z postaciami u Hoffmana. Nie sposób niekiedy zrozumieć, czemu tak się zachowują albo czemu reżyser kazał im tak postępować (np. Dobraniecki na sali sądowej). Najwidoczniej klucz do osiągnięcia radości u widzów nie spoczywa na dnie egzystencjalnych analiz Dołęgi-Mostowicza – a tak na marginesie stwierdzam, że wcale nie są one takie nudne, jak to zwykle bywa u naćpanych mrokiem życia egzystencjalistów, którzy bez przerwy stoją nad jakąś przepaścią. Kopniaka w dupę im trzeba, żeby wreszcie poczuli, jak się w nią spada, a nie tylko o upadku rozprawia. Wilczur takiego kuksańca od życia dostał. Będąc po drugiej stronie społecznych klas, zrozumiał, jaką życiową utopią bywa ślepa wiara w pochodzenie.