AMERICAN SPLENDOR (2003)

HEROIZM JEST ZJAWISKIEM ELITARNYM – Ryszard Kapuściński
Dla nieudaczników nie ma miejsca na tym świecie. Peleton ambitnych i szczęśliwych już dawno ich przegonił, próbują się więc nieudacznicy doczłapać swoim tempem do średniej życia wyznaczanej telewizyjnymi standardami. Albo się udaje, albo nie. Bo egzystencja niepełnosprawnych społecznie jest szalenie niepewna. Nic nie planują, obijają się, piją piwko, słuchają jazzu. W przerwach pracują (jeśli w ogóle pracują) jako archiwiści urzędowi albo roznosiciele pizzy. Taki jest Harvey Pekar – amerykański sfrustrowany obywatel-nieudacznik, wymyślający historyjki obrazkowe o swym cholernym życiu.
– Jesteś Joyce? Cześć, jestem Harvey.
– Cześć.
– Wreszcie poznaliśmy się osobiście.
– Tak.
– Już na początku poinformuję cię, że poddałem się wazektomii.
O American Splendor można było przeczytać przy okazji zeszłorocznego festiwalu w Sundance, na którym zdobył Grand Prix. No ładnie, żaden film nie zdobywa tam nagród przypadkowo, tym bardziej tych najważniejszych. Następnie festiwal w Cannes i nagroda specjalna Jury – rzecz niebagatelna! Koniec roku i lawina zaszczytów i nominacji spłynęła na dziełko reżyserskiego duetu Berman/Pulcini, włączając w to nominację do Oscara za najlepszy oryginalny scenariusz. Nieźle, a nawet bardzo dobrze jak na historię dość mało oryginalną. Antybohaterów w kinie było sporo, zapewne nie mniej niż pięknolicych macho z wystającymi bicepsami. Dość nędzne i frustrujące życie prowadzi od zawsze na przykład Woody Allen, a istnieją przecież setki innych postaci filmowych, które popadły w społeczne odrzucenie, samotność i wieczną zrzędliwość.
Podobne wpisy
Harvey Pekar jest zrzędą wyjątkowym, bo swe egzystencjalne doły stara się przelewać na papier, rysując proste scenki z dialogami, które następnie w formę komiksową przemienia zaprzyjaźniony rysownik. Superbohaterem jest Harvey Pekar, we własnej osobie. Dość paskudny to gość: nerwowy, nachalny, natrętny, irytujący się co kilka minut głupstwami popełnianymi przez wszystkich wokół. Lubi krzyczeć, drzeć mordę, zaskakująco milczeć, za chwilę rozpaczać. Ma w sobie coś z hipochondryka, a jest jeszcze przy tym bezwstydny i mało rozgarnięty. Wiele można powiedzieć o tym nieszczęśniku, ale nie sposób umniejszyć jego inteligencji, która objawia się w zjadliwych słowach obecnych w komiksowych chmurkach. Pekar jest nieudacznikiem, bo nie stara się przebierać w ciuszki Supermana, choć wielu w ten sposób nadaje życiu sens.
Ci, którzy próbują odetchnąć od zaprogramowanego optymizmu, uznają komiks Pekara za kultowy, bo – w przeciwieństwie do świata muskularnych herosów – jest bardzo prawdziwy. Harvey nie idealizuje siebie i ludzi, którzy go otaczają. Jeśli uważa własną osobę za żałosną – mówi o tym; gdy martwi go rak jąder, bezwstydnie to opisuje; wkurza go irytujące babsko przy kasie w sklepie – pozwala sobie na ironiczny komentarz. Komiks to swego rodzaju autoterapia, wyzwalająca pokłady egzystencjalnego bólu. Ta rozpacz jest w gruncie rzeczy banalna, bo bliska większość ludzi, których osławiony american dream nie nawiedził.
Facet z ołówkiem w ręku jest osobowością bardzo barwną mimo niewątpliwej przeciętności. To taki dziwny paradoks American Splendor: frustracja i rozpacz głównego bohatera sąsiadują z jego zdumiewającą niezwykłością i nonkonformizmem. Czai się w tym jakaś pociecha dla widza, który, obserwując losy nieudacznika, widzi w nim nieraz siebie samego i przez to dojść może do wniosku, że życie bez przebrania może mieć sens. Splendor życia okazuje się tkwić nie w naśladowaniu Supermana, a w bezpiecznej przeciętności i autentyczności dalekiej od pospolitych kłamstw.
Właściwości terapeutyczne American Splendor zostawmy na boku, bo warto powiedzieć również o formie filmu, która jest ze wszech miar oryginalna i dlatego warta wspomnienia. Bo czego tu nie ma: klarowna fabuła łączy się z dokumentem, komiks z rzeczywistymi nagraniami telewizyjnymi. Paul Giamatti (rewelacyjna rola!) mówi, chrypie i chrząka jak Harvey Pekar, a ten już na samym początku filmu przedstawia się jako jego niepewny swej roli narrator. Widzimy studio nagraniowe, obok siebie stoją aktorzy i postacie autentyczne, często pojawiają się również ci sami bohaterowie namalowani jednak kreską komiksową. Są i „dymki”, podpisy, komentarze, całe historyjki obrazkowe zręcznie wtapiające się w fabułę. I jazz! Wspaniałe standardy jazzowe Johna Coltrane’a, Lestera Younga, Marvina Gaye’a. Świetnie się słucha, wszak o jakość ścieżki dźwiękowej musiał zadbać sam Harvey Pekar (tak na marginesie, również krytyk jazzowy).
Słowem – rewelacja, dwoma słowami – znakomita realizacja.
Szczerze polecam. To bardzo dobre, oryginalne kino amerykańskie.
Tekst z archiwum film.org.pl.