72 godziny
To sprawka diabła.
Pojawia się w momencie, gdy główny bohater już pożegnał się z Agencją, z pracą zabójcy na usługach rządu, i ostatnie miesiące życia postanowił spędzić w Paryżu, z dawno niewidzianymi żoną i córką. Ale diabeł wie, jak sprawić, aby bohater znów zabijał, równocześnie dając mu to, czego chce – jeszcze trochę życia. Eksperymentalny lek, który nie wiadomo na jakiej zasadzie miałby powstrzymać lub spowolnić rozwój nowotworu w mózgu, ale póki jest szansa, że pomoże, nie warto zadawać zbyt wiele pytań. Więc Ethan nie pyta, tylko strzela, częściej jednak myśląc o swojej nastoletniej córce, niż zabójczej misji. Nie ma się czemu dziwić, bo o ludziach, których ma zabić, wie tylko tyle, że są źli, a i oni nie wyglądają na takich, którzy szukają zrozumienia, akceptacji czy Boga. I tak by Go nie znaleźli, ale o diable słyszeli. A ona słyszała o nich.
Oczywiście, żadnego piekła ani urzędującego tam rogacza w „72 godzinach” nie uświadczymy. Co więcej, odpowiedzialny za scenariusz Luc Besson i reżyser McG woleliby, aby ich film nie był kojarzony z infernalnymi elementami, lecz z typowo sensacyjną fabułą okraszoną humorem i rodzinnymi wartościami. Ale przemycili tego diabła tu i tam. I nagle, chyba wbrew ich intencjom, stał się najciekawszym elementem ich dzieła. Inna sprawa, że „72 godziny” trudno nazwać dobrym filmem. Kuleje w nim praktycznie wszystko – dialogi, rozwiązania fabularne, a nawet niespecjalnie zapadające w pamięci sceny akcji.
Cały obraz McG, autora „Aniołków Charliego” i „Terminatora: ocalenie”, jest utkany z klisz, które znamy z dużo lepszych filmów. Sam Besson maczał w nich palce, ale fakt, że Francuz już od dawna kopiuje sam siebie, i to w coraz gorszym stylu, nie jest niespodzianką. Motyw zabójcy, który mięknie (lub, jeśli ktoś woli, dojrzewa emocjonalnie) pod wpływem nastolatki to „Leon zawodowiec”, zaś fakt, że gra go starszawy już Kevin Costner nasuwa skojarzenia z podobnym manewrem przy okazji pierwszej „Uprowadzonej” z Liamem Neesonem. W nowym filmie nie ma nic, czego już byśmy nie widzieli w tego typu produkcjach.
Wyprodukowane i napisane przez Bessona serie „Taxi” oraz „Transportera” stworzyły pewien rodzaj filmu sensacyjnego, którego nie można brać na serio. Ten schemat powtórzył również w „13. dzielnicy”, „Lockout”, a nawet w „Uprowadzonej 2”, uciekającej od powagi oryginału. Pomimo wątpliwej jakości, udało mu się wykreować markę, która zaczęła przyciągać hollywoodzkie gwiazdy; często nieco przyblakłe (John Travolta, Guy Pearce), acz wspomniany już Neeson dostał dzięki Bessonowi drugie życie, stając się gwiazdą kina akcji. Costner próbuje wrócić do pierwszej ligi, a występem w „72 godzinach” udowadnia, że jest w dobrej formie.
Sęk w tym, że zamiast mocnej rozrywki, jaką była pierwsza „Uprowadzona” wybrał film, któremu bliżej do „Pozdrowień z Paryża”. Swoją grą ratuje każdą kiepsko napisaną scenę, a tych trochę tu jest, poczynając od głównego wątku rodzinnego, na fragmentach z zamieszkującymi jego mieszkanie emigrantami z Afryki kończąc. Między nim, a Hailee Steinfeld odtwarzającą postać jego córki tworzy się ładna chemia, lecz sytuacje, w których oboje biorą udział rażą schematycznością i sentymentalnością. Historia sensacyjna natomiast jest nieprawdopodobna i poprowadzona tak lekką ręką, że pomimo kilku dobrze nakręconych, choć standardowych scen akcji, napięcia nie odczujemy nawet przez moment. Tym bardziej, że co chwila jest ono dławione całkiem niepotrzebnym humorem.
Ale jest ona. Agentka piekła, anioł śmierci, ta, z którą Ethan zawiera swoisty pakt. Gdyby nie pierwsza scena, kiedy poznajemy Vivi Delay (dam sobie rękę uciąć, że to jej prawdziwe imię i nazwisko, a nie pseudonim) na spotkaniu z szefem CIA, naprawdę można by odnieść wrażenie, że postać ta robi za wysłanniczkę diabła, a nie agentkę nadzorującą całą operację. Ciężko o niej myśleć w tak przyziemny sposób, tym bardziej, że panowie McG i Besson mocno ją ubarwiają. Grająca ją Amber Heard w każdej scenie wygląda równie seksownie i pociągająco, ale całkiem inaczej. Jednak, czy to ma długie platynowe włosy i jest zapięta pod samą szyję w czarnym wdzianku, czy siedzi w nocnym klubie w czarnej peruce i z głębokim dekoltem, jej zadanie jest to samo – ma przypominać głównemu bohaterowi, że ma nad nim pełną kontrolę. Każe mu zabijać nawet, gdy Ethan leży półprzytomny, jego przeciwnik półżywy, i to ona jako jedyna dzierży w dłoni pistolet, panując nad sytuacją. Bohater pyta się wtedy, czy trafił do piekła, a ona nieco zaskoczona odpowiada “Tak je sobie wyobrażasz?”. Ten diabeł nie każe robić Ethanowi nic, czego ten nie zrobiłby już wcześniej. Dodatkowo przestrzenie, w których Vivi spędza swój wolny czas są zarezerwowane dla kina Nicolasa Windinga Refna, nie zaś Bessona. Skąpane w czerni i czerwieni, ciemne i pozbawione nadziei uderzają tym, jak bardzo kontrastują z resztą filmu McG.
„72 godziny” nie jest porządną sensacją dla fanów gatunku, gdyż za bardzo odchodzi od kryminalnej intrygi i scen akcji na rzecz dosyć ckliwego i przewidywalnego melodramatu rodzinnego. Ale zaskakująco dobrze się to ogląda. Być może jest to zasługa Costnera, dawno nie oglądanego w takim kinie w roli głównej, który dźwiga na barkach cały film. Pomaga mu Heard i jej seksowne wcielenia, wprowadzająca nie karykaturalność ani przerysowanie, lecz dziwność, podszytą czymś nierealnym i nietypowym dla takiego kina, pomagającą na chwilę zapomnieć o sztampowości tekstu. Jeśli ktoś się mnie zapyta, skąd taka wysoka ocena, bez problemu odpowiem – to jej sprawka.