2012. Science fiction o końcu świata
Tekst z archiwum film.org.pl (12.11.2009).
Ten film nie jest niespodzianką i chyba żaden widz niespodzianki nie oczekiwał, a to z kilku powodów. Kino katastroficzne pod względem konstrukcji jest jednym z najmniej rozwijających się gatunków i (poza Titanikiem Camerona) robionym zawsze według utartych schematów, które wszyscy dobrze znają, zatem same reguły gatunku sprawiają, że nie ma co liczyć na zaskoczenie. Również Roland Emmerich nie należy do reżyserów, którzy lubią zaskakiwać – jego filmy są do bólu przewidywalne i samo obejrzenie trailera wystarcza, by poznać fabułę od początku do końca. Idąc do kina na 2012 dokładnie wiadomo, czego oczekiwać i najkrótszym podsumowaniem seansu jest stwierdzenie, że 2012 jest dokładnie tym, czego widz, który widział Dzień niepodległości, Godzillę czy Pojutrze, mógł się spodziewać. Niczym więcej i niczym mniej. I chyba rzadko kiedy określenie „kino rozrywkowe” tak idealnie oddaje istotę filmu, jak ma to miejsce w przypadku 2012.
Nie jest to bynajmniej próba bronienia blockbusterów o poziomie głupoty i nieprawdopodobieństwa sięgającym absolutnych szczytów i nie ukrywajmy – najnowsze dzieło Emmericha ma pełen zestaw wad tego typu produkcji, spośród których do najważniejszych należy przede wszystkim skrajna schematyczność. Ale z drugiej strony wszystko to można wybaczyć z dwóch powodów. Po pierwsze część z tych blockbusterów doskonale się ogląda (nawet z uśmiechem politowania na twarzy). Po drugie w swoim głupim, naiwnym i nieskomplikowanym przekazie są rozbrajająco uczciwe – w tym sensie, że nie próbują widzowi wmawiać, iż ogląda coś ważnego, co ma wywoływać przemyślenia i dylematy. Nic z tych rzeczy. Produkcje Emmericha czy Baya są po to, aby widza wciskać w fotel potężną mieszanką akcji, rozmachu i dźwięku. I w tej klasie 2012 sprawdza się doskonale.
Pozostaje niedosyt
Oczywiście nawet w filmie katastroficznym poziomu Emmericha ważna jest fabuła i bohaterowie. Nie mają może pierwszorzędnego znaczenia, ale aby przekonać się, że istnieje spora różnica między naiwnością a żenadą, wystarczy porównać Dzień niepodległości i 10.000 B.C. W 2012 mamy do czynienia z poziomem, który nie odstaje od katastroficznego przeciętniactwa, ale na szczęście nie jest źle. Pozostaje jednak pewien niedosyt, ponieważ główny bohater, Jackson Curtis (John Cusack), jest aż zanadto oczywisty – facet po rozwodzie, który stara się odzyskać sympatię i zaufanie własnych dzieci, a w sytuacji kryzysowej dokonuje szeregu cudów, by je uratować. Z małymi odchyleniami w większości filmów katastroficznych jest identycznie. Drugi główny bohater (Chiwetel Ejiofor) jest chyba jeszcze bardziej oklepany – naukowiec, który przekazuje złe wieści władzom i staje się głównym autorytetem w temacie; dodajmy, że autorytetem niezwykle humanitarnym, odważnym i (prawie) nieomylnym. Nie mogło zabraknąć lekko szalonego zwolennika teorii spiskowych (Woody Harrelson) i oczywiście prezydenta USA (Danny Glover), bardzo szanowanego ojca narodu, który przemówi w ostatnim orędziu do obywateli.
Od schematu nieco odbiega postać negatywna, jaką zdaje się miał być Carl Anheuser (Oliver Platt), tyle że jej „negatywność” nie jest jednoznaczna i jeśli pominąć kilka mało istotnych kwestii, tylko od oceny widza zależy, czy postać tę faktycznie należy za czarny charakter uznać – chociaż twórcy filmu starają się nas o tym trochę na siłę przekonać. Podsumowując tę całkiem niezłą plejadę aktorów, próżno tu szukać ról wyrazistych, godnych szczególnego uznania czy zapamiętania, ale też żaden z bohaterów nie przeszkadza ani nie drażni. Najważniejszym i najlepiej prezentującym się bohaterem pozostaje jednak nadchodząca zagłada…
Katastrofa przewidziana przez Majów tysiące lat temu staje się faktem. Nadchodzi koniec świata w znanej nam dotychczas formie i nic nie jest w stanie tego powstrzymać. Choć może, gdyby był tu Bruce Willis, to… kto wie? Ale Willisa nie ma, trzeba się z tym pogodzić i przygotować na najgorsze.
Z pseudonaukowego bełkotu na początku filmu wynika, że niespotykanie silne eksplozje na powierzchni Słońca powodują zamieszanie w jądrze naszej planety i w efekcie jej przebiegunowanie. Konsekwencje są oczywiście tyleż katastrofalne dla ludzkości, co wyczekiwane z niecierpliwością przez widza. Nie ma co ukrywać – to na sceny katastrofy, zagłady, anihilacji znanego nam świata przez rozpętane żywioły od początku czeka się najbardziej. I pod tym względem 2012 nie zawodzi. Takiego rozmachu chyba jeszcze w żadnym filmie nie było. Scena ucieczki Jacksona limuzyną przez walące się w gruzy miasto, a następnie lot samolotem pasażerskim powodują, że oczy wychodzą z orbit. A to dopiero początek. Niby wiemy, że twórcy efektów specjalnych mogą obecnie pokazać absolutnie wszystko, a mimo tego wciąż są w stanie nas zachwycić, czego najnowszy film Emmericha jest doskonałym przykładem. Tempo jest na tyle wyważone, że ten niebywały rozmach nie przytłacza, sceny akcji dawkowane są rozsądnie i w idealnych proporcjach.
Czy 2012 mogło być filmem lepszym? Trudno powiedzieć. Oczywiście można było podejść do tematu bardziej poważnie, postawić na bardziej przemyślaną wizję ewakuacji świata, zachowania jego dorobku kulturowego, planu odbudowy itd… W takim wypadku być może mielibyśmy do czynienia ze świetnym filmem sci-fi, z refleksją bliską Ludzkim dzieciom, gdzie temat upadku świata ludzi jest pretekstem do zastanowienia się nad ludzkością, tym, jaka jest, co w niej warte zachowania i czy w ogóle jest co ratować? Mogło tak być, a nadchodząca data 21.12.2012 jest jeszcze lepszym pretekstem do przemycania niegłupich rozważań niż bezpłodność gatunku ludzkiego. Ale w takim wypadku nie mogłoby to być dzieło Emmericha i trudno oczekiwać, aby film trudniejszy w odbiorze, z ambitniejszym reżyserem za sterami, otrzymał budżet, który pozwoliłby na stworzenie katastroficznej wizji tej klasy. Pozostaje więc 2012 typowym blockbusterem, głupim, naiwnym i przewidywalnym, ale pełnym niesamowitej akcji i scen, po których zbiera się szczękę z podłogi – czyli jednym z tych, które się najczęściej krytykuje, a jednocześnie najchętniej ogląda.