Po dwóch kamieniach milowych gatunku, jakim były Noc żywych trupów z 1968 roku oraz nakręcony 10 lat później Świt żywych trupów, George A. Romero powrócił do swojego cyklu Dniem żywych trupów, filmem zdecydowanie słabszym od swych poprzedników, mniejszym, tańszym, ale nie mniej ambitnym. I choć na otwarcie dostajemy jeden z najlepszych jump scare’ów, jakie miałem przyjemność zobaczyć, w dalszej części reżyser znów kreśli politycznie niestabilną sytuację, skupiając się tym razem na konflikcie między naukowcami a żołnierzami, traktując zombie raczej jako zagrożenie zewnętrzne, a przez to drugorzędne. Apokaliptyczna atmosfera jest tu tak gęsta, że można ją kroić nożem, a zombie zaczynają ewoluować do tego stopnia, że w pewnym momencie Romero dopinguje je bardziej niż ludzi, co znajdzie swe pełne odzwierciedlenie w powstałej dwie dekady później Ziemi żywych trupów. [Krzysztof Walecki]
Sama wizja piekła wystarczyłaby jako powód powstania tej kontynuacji. Kiedy akcja filmu przenosi się do tego surrealistycznego koszmaru, Wysłannik piekieł II staje się czymś całkiem odmiennym od swojego kultowego poprzednika. Do tego momentu podążał podobną ścieżką psychoseksualnej makabreski, zamieniając jedynie rodzinny dom na szpital psychiatryczny, ale po wejściu do infernalnego wymiaru reżyser Tony Randel naprawdę może popisać się wizualną wyobraźnią, serwując widzom serię groteskowych sekwencji w przerażających dekoracjach. Również wyjaśnienie, kim są cenobici, na czele z ulubieńcem publiczności Pinheadem, świetnie oddaje dwuznaczność ich statusu „odkrywców”. Szkoda, że począwszy od części trzeciej stają się oni standardowymi horrorowymi złoczyńcami. [Krzysztof Walecki]
Reanimator Stuarta Gordona to tak naprawdę przyjemność sama w sobie, jeśli chodzi o horrorowe klimaty. Idealnie wręcz wpisuje się w styl oraz rytm tego typu produkcji, pokazując, że można stworzyć coś niecodziennego, co świetnie sprawdzi się świetnie na dużym ekranie. A do tego, nie można zapominać, iż całość bazuje na opowiadaniu legendy, jaką bez wątpienia jest H.P. Lovercraft. Jak na dłoni widać próbę pogodzenia pragnienia reżysera, by stworzyć naprawdę dobry film, ze świadomością, że produkcje o szalonych naukowcach i martwych częściach ciała przeważnie trafiały do kategorii „tak złe, że aż dobre”. Można sobie z niego kpić, ale mimo to, dla mnie to zawsze będzie żywe i krwiste spojrzenie na coś, co potocznie nazywamy „teatrem nieumarłych”. [Gracja Grzegorczyk]
Smętarz dla zwierzaków to nie tylko pierwszy film na podstawie prozy Stephena Kinga, który było dane mi zobaczyć. To także jeden z pierwszych filmów, do którym sam mistrz postanowił napisać scenariusz. Wydaje się, że nikt lepiej nie przedstawi książkowej historii na taśmie filmowej niż sam jej autor. O ile w przypadku Kinga ta zasada zazwyczaj się nie sprawdza, jednak w tym przypadku otrzymujemy trzymający w napięciu „slasher”, gdzie główni bohaterowie muszą mierzyć się z konsekwencjami swoich wyborów. Ale małoletni morderca z piekła rodem, to tylko wisienka na torcie. Produkcja bowiem od samego początku wypełniona jest po brzegi obrazami, które nie pozwolą wam spokojnie zasnąć w nocy. Twórcy postarali się, byśmy dostali mrożący krew w żyłach materiał filmowy, oparty o jakże niepokojący materiał źródłowy. [Gracja Grzegorczyk]
Jeśli klimat w kinie grozy porównać do utworu muzycznego, Johna Carpentera należy uznać za najdoskonalszego kompozytora. I nie chodzi tu tylko o to, że znakomity reżyser skomponował także do swoich filmów przepyszne ścieżki dźwiękowe, ale trudno o twórcę w kinie grozy, który umiałby operować atmosferą z równym powodzeniem. Akurat Carpenterowską Mgłę miałem okazję obejrzeć zaledwie kilka tygodni temu i byłem pod wielkim wrażeniem – po bardzo nieudanym remake’u nie oczekiwałem dzieła o tak znakomicie budowanym klimacie. Raz jeszcze potwierdza się stara prawda, że to nie budżet i efekty specjalne stanowią o sile horrorów, lecz pomysł i atmosfera, którą da się zbudować bez wielkich nakładów finansowych. Mgła to znakomity „horror naprzyrodzony”, który w ciekawy sposób eksploruje wątek zadośćuczynienia morderczemu bytowi. [Dawid Myśliwiec]
Szperanie w filmografii Johna Carpentera to jedno z najciekawszych filmowych doświadczeń. Na pozór to jeden z wielu twórców rozrywkowego kina, którego świetność przypada na lata osiemdziesiąte. Okazuje się jednak, że Carpenter jest kimś dużo więcej, niż hollywoodzkim wyrobnikiem. To artysta, który niejednokrotnie wyprzedzał swoje czasy. Autorskie i nieszablonowe podejście do podejmowanych gatunków oraz perfekcyjne opanowanie reżyserskiego rzemiosła sprawiają, że każdy jego film, nawet, jeśli nieco słabszy, jest wart uwagi. Nie inaczej jest w przypadku Oni żyją. Po raz kolejny Carpenter kroczy na granicy gatunków – mamy tutaj trochę rasowego horroru utrzymanego w retro stylistyce, sporo paranoicznego thrillera, a także solidną porcję kina akcji. To film jedyny w swoim rodzaju – celowo kiczowaty w formie (wizerunki kosmitów są żywcem wyjęte z lat 50.), operujący prostą formą kina sensacyjnego, skrywający aktualny i bardzo sensowny przekaz. Carpenter łączy te wszystkie stylistyki w sposób lekki i niebywale zręczny. Oni żyją to Matrix swoich czasów, filmowa perełka, esencja lat osiemdziesiątych i horror, który zamiast straszyć tanimi chwytami, powoli wbija się pod skórę, by pozostać tam na długo… [Szymon Skowroński]
Tytuł Straceni chłopcy nawiązuje do przekształconej w powieść sztuki J.M. Barriego o Piotrusiu Panie i otaczającej go grupie rówieśników, którzy zatrzymali się w czasie. Przeżywają niesamowite przygody w Nibylandii i zdobywają niezwykłe, wręcz magiczne umiejętności, jednak za cenę rezygnacji ze wszystkiego, co składało się na ich wcześniejsze życie, w pierwszym rzędzie – obecności matki. Poszukiwanie opiekunki to jeden z motywów przewijających się przez cykl Barriego, tę rolę pełni na przykład Wendy i to za jej sprawą i pod jej przewodnictwem chłopcy decydują się porzucić wieczne dzieciństwo i dorosnąć. Wampiry w gangu Davida również pozostają wiecznie młode, jednak zapłatą za to jest odseparowanie od innych ludzi i światła dnia, a także konieczność polowania na żywicieli. Szybko możemy się zorientować, że atrakcyjność takiego życia jest tylko pozorna. Chociaż wampiry są niezależne, samoistne, żyją jak chcą, pogrążają się w hedonizmie i żadne reguły dla nich nie istnieją, to zawsze pozostaną samotne i skazane wyłącznie na siebie. I Michael, i Star w zasadzie od początku dostrzegają, że nie chcą takiego życia, ponieważ ostracyzm i okrucieństwo to zbyt wysoka cena za wieczną zabawę. Zatrzymanie w miejscu, zasklepienie w młodości w tej akurat interpretacji mitu wampira hamuje rozwój, ponieważ nie dopuszcza ani żadnych uczuć wyższych, ani też koniecznych dla osiągnięcia dojrzałości porażek i rozczarowań. Całkowity brak trosk i kierowanie się wyłącznie instynktem nikogo nie zaprowadzi daleko. […]
Film Joela Schumachera mocno tkwi w stylistyce horroru przygodowego lat osiemdziesiątych – jedną z jego głównych cech jest coś, co na własny użytek nazywam brakiem równowagi gatunkowej. Elementy komiczne i dramatyczne występują obok siebie, ba, są tak mocno splecione, że trudno oddzielić jedne od drugich, chociaż pozornie zupełnie do siebie nie pasują, są z innej bajki. Dość przywołać scenę, w której łowcy wampirów wraz z Samem zapuszczają się do jaskini, by dopaść krwiopijców w ich legowisku. Ta stylistyka jest bliska sercu każdego, kto dorastał wraz z kinem tamtego okresu, dzisiaj jednak komuś z boku zapewne jawiłaby się jako coś kiczowatego, wysilonego i nienaturalnego. [fragment tekstu Karoliny Chymkowskiej]
Film Johna Carpentera trafił na ekrany siedem miesięcy po premierze literackiego pierwowzoru. Tak szybki odzew filmowców był możliwy dzięki znajomości producenta Richarda Kobritza z pisarzem Stephenem Kingiem, którzy poznali się na planie miniserialu Miasteczko Salem (1979) i już wtedy producent mógł przeczytać rękopis Christine. Dlatego wcześniej zarezerwował dla siebie prawa do książki. Na reżysera wyznaczono Johna Carpentera, choć jego wcześniejszy horror, Coś (1982), zarobił poniżej oczekiwań i dopiero z czasem został doceniony. Christine przyniosła większy zysk w kinowych kasach i umocniła renomę reżysera jako mistrza gatunku. Jest to bardzo udana adaptacja obszernej (640 stron) powieści, ale też trzymający do ostatniej minuty horror o samochodzie z duszą. Bardzo przewrotnie została ukazana obsesja Amerykanów na punkcie starych samochodów (tytułowa Christine to Plymouth Fury z 1958), ale też przy okazji sentyment do kultury i stylu lat 50. (np. rockandrollowych klimatów). [Mariusz Czernic]
Szał na filmy z kosmicznymi potworkami rozkwitł imponująco, ale minął dosyć szybko – częściowo zapewne dlatego, że na dłuższą metę trudno traktować ten trend na poważnie, a komediowe akcenty nieuchronnie zmierzają w stronę kiczu. Critters doczekało się kilku sequeli (trzech, gwoli ścisłości), każdy kolejny był tylko gorszy od poprzednika. Jednak ten pierwszy, najlepszy, ten manifest wzbudzającego zazdrość Crittersowego hedonizmu nawet po latach zdecydowanie pozostaje grzeszną rozkoszą, zwłaszcza dla tych, którzy pierwsze kroki filmowego uświadamiania stawiali w zamierzchłych czasach pierwszych VHS-ów. Ogląda się to z czułością, ze wzruszeniem, z rozbawieniem, no niemal chciałoby się takiego Crittersa utulić, pogłaskać, nakarmić… [fragment tekstu Karoliny Chymkowskiej]
Klasyka kina świątecznego, ale ciesząca się u nas zdecydowanie mniejszą popularnością niż komediowy Kevin sam w domu czy sensacyjna Szklana pułapka. Czy dlatego, że Gremliny rozrabiają Joego Dantego są gorszym filmem lub takim, który się zestarzał? Niekoniecznie. To raczej to, co reżyserowi udało się osiągnąć tym familijnym horrorem, decyduje o jego dzisiejszym statusie – kto bowiem chce się bać podczas świąt na filmie rzekomo skierowanym dla całej rodziny, a zwłaszcza najmłodszych widzów? Ci najpewniej będą przerażeni widokiem przebrzydłych i szalonych stworów, które – początkowo włochate i milusio wyglądające – w rzeczywistości mają czarne dusze oraz anarchistyczne usposobienie. Gremliny nie tylko rozrabiają, ale też niszczą, ranią i zabijają. Robią to z uśmiechem na ustach, śmiejąc się w sposób dziki i niepohamowany; my również śmiejemy się z tego, co oglądamy na ekranie, co nie zmienia faktu, że tytułowe bestie, jak straszyły nas, gdy byliśmy dziećmi, tak straszą i dziś. [fragment tekstu Krzysztofa Waleckiego]