Tak, jak lubię Tomka Kota, tak za tę rolę należy mu się soczysty opier… Jakim cudem zgodził się na zagranie w tej abominacji, tego nigdy nie zrozumiem, ale skoro już się zgodził, to może trzeba było się przyłożyć i choć spróbować być śmiesznym? Najwyraźniej nie pozwolił mu na to scenariusz filmu Przemysława Angermana (gość, który wcześniej nakręcił Jak to się robi z dziewczynami – powinienem był to sprawdzić…), który jest zlepkiem kretyńskich gagów i stereotypowych przekonań o tym, jak to jest w delegacji. [Dawid Myśliwiec, fragment plebiscytu]
Po spektakularnie fatalnych Kobietach mafii z zeszłego roku trudno było oczekiwać, że ich naprędce nakręcony sequel będzie wolny od problemów większości filmów Vegi. Druga część powiela więc wszystko to, co niektórych mierzi, a innych zachwyca i przyciąga do kin. Dokładnie tak jak można było się spodziewać, całość sprawia wrażenie, jakby powstawała bez konkretnego pomysłu na fabułę i przebieg wydarzeń. Przez ekran przewija się cała galeria postaci, akcja co chwilę przenosi się w inne miejsce, a tonacja zmienia się ze sceny na scenę – wszystko to wydaje się jednak przypadkowe i kompletnie nieprzemyślane. Większości bohaterów nadal nie da się lubić (choć tym razem są tu małe wyjątki), a od przeszarżowanych występów uzdolnionej obsady będziecie przewracać oczami. [Mikołaj Lewalski, fragment recenzji]
Jeżeli kiedykolwiek fantazjowaliście na temat Marty Żmudy-Trzebiatowskiej to produkcja Ciacho pozwala spełnić wasze najbardziej pokręcone marzenia z Panią Martą w roli głównej. Nic dziwnego, bowiem za kamerą stanął jedyny i niepowtarzalny Patryk Vega, który postanowił aktorkę rozebrać i – jak w większości jego filmów – zrobić z niej prawdziwą badass girl, bluzgającą na każdym kroku. Jakby tego było mało reżyser, nie wiem jakim sposobem, zatrudnił Tomasza Kota, który na szczęście trolluje produkcję. No i nie mogło zabraknąć ulubieńca polskiej publiczności, czyli Tomasza Karolaka, bez którego obecności film już na starcie jest spalony. Zdjęcia trwały zawrotne 27 dni, co niestety widać we wszelkiego rodzaju niedoróbkach, zaczynają od scenariusza, a na popisach aktorskich kończąc. Mam wrażenie, że wszyscy zaangażowani w tej projekt chcieli się po prostu rozejść do domu i jak najszybciej zakończyć tę żenadę. [Gracja Grzegorczyk-Tokarska]
Był rok 2001, kiedy to świat ujrzał pierwszą edycję reality-show Big Brother. Gwiazdy programu szybko stały się rozpoznawalne w Polsce, co skrzętnie wykorzystali filmowcy, jeszcze w tym samym roku wypuszczając jeden z gorszych filmów w dziejach polskiego kina. O dziwo za kamerą stał Jerzy Gruza, twórcy takich niezapomnianych dzieł jak Czterdziestolatek, Wojna domowa i Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy. Budżet opiewał na 3 miliony dolarów, a w głównych rolach wystąpiły gwiazdy domu Wielkiego Brata. Jeśli nigdy nie oglądaliście pierwszej edycji tego programu, za nic nie połapiecie się, o co w tym wszystkim chodzi. Motywy charakterystyczne dla uczestników pozostają niezrozumiałe dla widza, który z tymi bohaterami nigdy nie miał styczności. I nie pomoże nawet udział Cezarego Pazury czy Andrzeja Leppera. Jeśli spojrzymy na to dzieło w oddzieleniu od reality-show, mamy mało śmieszną komedię w wykonaniu totalnych amatorów, gdzie nawet klasyczny motyw ze Stawki większej niż życie z kasztanami na placu Pigalle został totalnie zmasakrowany. [Gracja Grzegorczyk-Tokarska]
Tylko Patryk Vega potrafił stworzyć dzieło tak chaotyczne, tak niedopracowane, ze scenariuszem pisanym na kolanie, a jednocześnie sprawić, że połowa Polski uznała, że to produkcja rzeczywiście oparta na faktach. Już trailer u wytrawnego kinomana obudził paździerzowy alert: wywrotowy humor, inwektywy rzucane na lewo i prawo bez ładu i składu oraz znane twarze. Wszystko to jednak za mało, by ten film był choć w połowie znośny nawet po alkoholu. Niestety nie jest to kategoria tak złe, że aż dobre. Reżyser dwoi się i troi, aby przedstawić w miarę angażujące historie, ale nie udaje mu się, gdyż materiał jest tak bardzo oderwany od rzeczywistości, że nie pozostaje nic więcej, aniżeli wywracanie oczami przykolejnych absurdalnych scenach. Jak wspomina Karolina Korwin-Piotrowska, zdobywca Węża dla najgorszego filmu roku jest „przerysowany, drastyczny, ordynarny i sztuczny”. Mimo to produkcję obejrzało ponad dwa miliony widzów, bijąc – niezasłużenie – rekord popularności. [Gracja Grzegorczyk-Tokarska]
Film Gulczas, a ja myślisz stał się niespodziewanym hitem frekwencyjnym, więc nic dziwnego, że rok później powstała kontynuacja. Tym razem tytułowym bohaterem został niejaki Ireneusz Grzegorczyk, z którym na 100 procent nie jestem spokrewniona. Yrek kontaktuje się z istotami pozaziemskimi, które mają przybyć do zakopiańskiego kurortu po naszego bohatera, by ten uratował umierającą cywilizację. Jednocześnie w tym samym miejscu przebywają przemytnicy materiałów wybuchowych oraz agenci CBŚ. Tak jak w poprzednim filmie mamy do czynienia z totalnym pomieszaniem z poplątaniem, nieśmiesznym scenariuszem oraz bohaterami Big Brothera w różnych rolach. Efekt jednak pozostał dalej ten sam. Niestety widzowie dwa razy nie dali się nabrać i film okazał się być finansową porażką oraz „nie wiedzieć czemu” artystyczną klapą. Widać, że to propozycja wyłącznie dla hardkorowych fanów osób mieszkających w domu Wielkiego Brata. [Gracja Grzegorczyk-Tokarska]