Szybcy i wściekli to SKRETYNIAŁE Mission: Impossible. I za to ich lubię
Dominic Toretto i jego ekipa rozbijają się po naszych kinach od niemal dwóch dekad, sukcesywnie przekraczając kolejne granice absurdu. Przez pierwsze lata swojej żywiołowej egzystencji skąpana w oparach benzyny seria ewidentnie szukała swojej tożsamości i recepty na prawdziwy sukces. Kalka Na fali (szerzej znanego jako Point Break), nastoletnie tokijskie dramy, buddy cop movie – przez lata próbowano niejednego podejścia, czasami mocno błądząc, czego dowodem jest chociażby okropna druga część cyklu. Brak rozpoznawalnych bohaterów był z kolei podstawową przyczyną kiepskich wyników finansowych Tokio Drift, co potwierdził sukces (niekoniecznie artystyczny) czwartej odsłony kontynuującej historię bohaterów pierwowzoru. Twórcy zdawali sobie jednak sprawę, że entuzjazm widowni należy nieustannie podsycać, a w efekcie wprowadzili do serii Dwayne’a Johnsona i ocean spektakularnego idiotyzmu, definiując na nowo całą markę.
Wyścigi uliczne i drobne kryminalne intrygi poszły w odstawkę na rzecz zagrożenia na skalę globu i spektakularnego widowiska łączącego heist movie z destrukcją typową dla Transformers. Logika, prawdopodobieństwo i zasady fizyki zostały wyprowadzone na tylne podwórko, bezceremonialnie zastrzelone, zakopane i nie wspomniane nigdy więcej. W zamian otwarto szeroko drzwi dla efekciarstwa, głupoty i zamierzonej/niezamierzonej komedii. To właśnie wtedy tak naprawdę polubiłem tę serię.
Podobne wpisy
Nie zrozumcie mnie źle, doceniam urok i prostotę pierwszej części, która w gruncie rzeczy nie była wcale durnym filmem. Jasne, to naiwna i nieco kiczowata wariacja na temat Na fali, ale sympatyczność Paula Walkera i charyzma Vina Diesela pomogły mi to kupić, pomimo zerowego zainteresowania motoryzacją. Wspomnianego uroku kompletnie zabrakło jednak w sequelu – jest to głośny i irytujący film, w dużej mierze z racji koszmarnej postaci Romana zagranego równie koszmarnie przez Tyrese’a Gibsona (który do dziś pozostaje najgorszym elementem całego cyklu). O Tokio Drift trudno mi się wypowiadać szczególnie krytycznie, jako że oglądałem to dzieło w wieku 13 lat, czyli dokładnie wtedy, kiedy powinienem. Cała fabuła tej pobocznej części przywodzi na myśl młodzieńczą fantazję chłopca marzącego o sprawdzeniu się przed wszystkimi, zdobyciu pięknej dziewczyny i utarciu nosa jakiemuś frajerowi – oczywiście, że ta historia korespondowała z moim 13-letnim umysłem. Kolejna odsłona, pomimo umiarkowanego sukcesu, zdradzała jednak przejawy zmęczenia materiału – po raz kolejny oglądaliśmy te same uliczne wyścigi i kryminalne intrygi, tyle tylko, że Gibsona na całe szczęście zastępuje tu Vin Diesel. Powrót starej ekipy tchnął życie w serię, ale wynik finansowy filmu był daleki od czołówki box office. Nic dziwnego – wątki detektywistyczno-policyjne nigdy nie były mocną stroną tych produkcji, a maniaków motoryzacji i wyścigów nie wystarczy, by przekroczyć magiczną granicę miliarda dolarów wpływów. Sam przez lata lekceważyłem ten cykl, ponieważ nie widziałem w nim niczego prawdziwie rozrywkowego. Samochodowe porno i niepojęta dla mnie kultura wytworzona wokół nielegalnych wyścigów po prostu kompletnie rozmijały się z moimi zainteresowaniami i zajawkami. Jak duże było więc moje zdziwienie, kiedy piąta część zaserwowała mi porządną historię o napadach i kompletnie przegięte akcje, które można było kwitować wybuchami śmiechu! Z perspektywy czasu uważam, że był to szczytowy punkt tej serii, choć lubię każdą kolejną jej odsłonę.