search
REKLAMA
Felietony

Szybcy i wściekli to SKRETYNIAŁE Mission: Impossible. I za to ich lubię

Mikołaj Lewalski

2 sierpnia 2019

REKLAMA

Te naturalnie cały czas podkręcają poziom niedorzeczności, sprawiając, że coraz lepiej na nich się bawię. Nie wyobrażam sobie ośmiu części skupiających się na wyścigach i przepychankach z lokalnymi zbirami – to nie jest koncept, na którym można zbudować tak obszerną i kasową sagę. Ile razy można wzbudzić ekscytację kolejnym pędem do mety? Zamiast zarzynać schemat, twórcy zrobili więc to, co Tom Cruise i reszta ekipy odpowiedzialnej za serię Mission: Impossible – stworzyli nowy schemat. Lepszy, bardziej skuteczny i odporny na zarżnięcie (póki co). Im więcej o tym myślę, tym bardziej zadziwiają mnie podobieństwa między tymi markami. Wyczyny Ethana Hunta również rozpoczyna film bazujący na istniejącej już produkcji (w tym przypadku serialu telewizyjnym) i kontynuuje pomylony sequel oraz trzecia część będąca odmiennym podejściem do serii, nie odnosząc większego sukcesu finansowego. Dopiero w tym momencie wypracowano skuteczną metodę – pójść totalnie na całość z kreatywnymi i fenomenalnie nakręconymi scenami akcji. Sprawić, że widz uda się do kina nie dla nieco powtarzalnej fabuły, a dla kolejnych kaskaderskich wyczynów Toma Cruise’a. Efekt? Fallout, czyli zeszłoroczna i zarazem szósta odsłona cyklu, zebrał najlepsze recenzje i został najbardziej kasowym Mission: Impossible. Niekoniecznie odkrywczy, ale najeżony zwrotami akcji i dramatyzmem scenariusz, świetna obsada i wspomniane widowiskowe sekwencje – oto niezawodny przepis na sukces, a zaplanowane dwie kolejne części będą kręcone jednocześnie. Wróćmy teraz do Szybkich i wściekłych – tutaj sytuacja wygląda niemal bliźniaczo. Lepsze recenzje (od czasu piątej części), dziewięć filmów na koncie (spin-off ma premierę dzisiaj, a w planach jest pierdyliard kolejnych epizodów) i ponad pięć miliardów dolarów wpływów. Poza mniejszą awersją do CGI (które akurat bywa kiepskawe nawet w najnowszych odsłonach) jedyną prawdziwą różnicą między obiema franczyzami jest rosnąca głupota tych filmów.

Niektórzy punktują i krytykują tę głupotę, ja jednak nie mam z nią żadnych problemów, a nawet wręcz przeciwnie. Powtórzyłem sobie dziś przygody Doma i ferajny sprzed dwóch lat i zanosiłem się śmiechem oglądając jak The Rock miota strażnikami więziennymi na pół korytarza, po czym ręcznie nakierowuje torpedę na ciężarówkę najeżoną pociskami. Przypomniałem sobie też, jak drażniły mnie idiotyzmy znacznie mniejszego kalibru, które pojawiały się chociażby w poniewieranej przeze mnie drugiej części. Zawarte w finale wpakowanie się autem na łódź to małe piwo przy dzisiejszych wyczynach naszej ekipy, ale raziło ono w oczy znacznie bardziej, niż którykolwiek z nich. Jest tak dlatego, że tamten film próbował zachowywać pozory. Przez większość czasu chciał być względnie poważny i stonowany; efekciarski, ale nie pozbawiony zakorzenienia w rzeczywistości. Kiedy więc okazjonalnie miała tam miejsce totalna bzdura, wydawało się to nie na miejscu i nie w zgodzie z resztą świata przedstawionego. Nowi Szybcy i wściekli nic nie udają. Nie ma tu silenia się na jakikolwiek realizm ani żadnych prób wytłumaczenia niewytłumaczalnego (które ma miejsce średnio co pięć minut). Te filmy patrzą widzowi prosto w oczy i rozbrajająca szczerością pokazują samochód trafiony granatnikiem i przelatujący przez trzy drapacze chmur. Nie winię entuzjastów wyścigów, którzy nie mają zamiaru wsiadać do takiego auta. Rozumiem ich przywiązanie do początku serii, ale ja z wielką chęcią usiądę na tylnym siedzeniu i będę śmiał się do rozpuku, przebijając się z bohaterami przez kolejne ściany wieżowców.

REKLAMA