search
REKLAMA
Felietony

STRANGER THINGS vs. OBI-WAN KENOBI, czyli co seriale Netflixa i Disney+ mówią nam o tych platformach

Czy po tym, jak w Polsce pojawił się Disney+, wkrótce odwrócimy się od Netflixa? Według mnie istnieje znacząca różnica pomiędzy ofertami tych dwóch platform streamingowych.

Jakub Piwoński

29 czerwca 2022

REKLAMA

14 czerwca dało się zaobserwować iście disneyowską ofensywę. Wszyscy rzucili się na kupno subskrypcji dającej dostęp do wielkiej biblioteki platformy streamingowej, której twarzą jest Myszka Miki. Disney+ w końcu zagościł w Polsce. Uwzględniając radość płynącą z tego faktu, chciałbym wystosować jednak pewną przestrogę. Obyśmy się bowiem wkrótce Disneyem nie zachłysnęli.

[maxbutton id=”1″ ]

Na rynku mediów strumieniowych panuje obecnie przesyt. Netflix, HBO, Amazon, Apple i teraz jeszcze Disney. Żeby móc w pełni cieszyć się dostępem do wszystkich oryginalnych produkcji serialowych danego miesiąca, trzeba liczyć się z wydaniem ponad stówki miesięcznie. Dla przeciętnego kinomana bardziej opłacalny staje się wydany pieniądz na miesięczny abonament niż bilet do kina. Między tymi pięcioma graczami rywalizującymi o naszą uwagę istnieje jednak ciekawa zależność. Tylko jedna platforma weszła na rynek bez wcześniej wyrobionego i wspierającego go zaplecza. Jest nią oczywiście Netflix.

Gdy kilka lat temu swoją premierę miał serial Stranger Things, po raz pierwszy miałem okazję wykupić subskrypcję u rosnącego wówczas w siłę giganta medialnego. Dziś, z chwilą gdy historia grupki młodych ludzi zmagających się ze złem w Hawkins odsłoniła przed nami czwarty rozdział, mamy już nieco inne okoliczności i nieco inny grunt, ponieważ konkurencja dla Netflixa nigdy wcześniej nie była tak silna. Czy jednak HBO, Amazon, a przede wszystkim Disney stanowią dla Netflixa realną konkurencję? Istnieje jedna, bardzo znacząca różnica, która wyróżnia kreśloną czerwonym logo platformę na tle innych. Tym czymś jest odwaga w stawianiu na nowość.

Nic, czego nie znamy

Gdy już otrzymałem dostęp do swego konta na platformie Disney+, pierwsze, co zacząłem robić, to przeglądać bibliotekę. Uradowałem się na myśl niemal bezgranicznego dostępu do swoich ulubionych filmowych marek, w tym do serii o Obcym, Predatorze czy rzecz jasna Gwiezdnych wojen. Jeśli jakimś cudem nie uda mi się pójść pod koniec tego roku na nowego Avatara do kina, spokojnie, film wkrótce także znajdzie się na mojej liście wyboru, co bardzo mnie cieszy. Co jak co, ale świadomość, że w każdej chwili mogę na swoim smartfonie odpalić wybraną część sagi o Skywalkerach, robi naprawdę wielką różnicę. Ale za sprawą tej trudnej do podważenia przewagi mam wrażenie, że Disney stanie się wkrótce medium, które nie będzie musiało specjalnie się wysilać, gdyż wygraną o uwagę widza będzie miał zawsze w kieszeni. Trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie i uznać prym, acz… nie bez słowa goryczy.

Tuż po tym, gdy zachłyśniemy się znajomością biblioteki Disneya, szybko dojdzie do nas refleksja, że pomimo kilku ciekawych przypadków oryginalnych (w rozumieniu nowych, niezwiązanych z żadną poprzednią marką) produkcji nie ma na tej platformie dosłownie niczego, czego byśmy wcześniej już nie znali. Pod tym względem Disney jest zatem narzędziem idealnym do seansów bezpiecznych, wtórnych, sentymentalnych, powtórkowych, mających na celu wzmocnienie więzi z ulubionym tworem.

Szlagierowym produktem Disneya jest serial Obi-Wan Kenobi. Przyjrzymy mu się z jednak z bliska. Bo jakkolwiek sprawiało mi ogromną radość ponownego obcowania z tym światem i z tym bohaterem, jakkolwiek emocjonował mnie pojedynek mistrza z uczniem na miecze świetlne, tak po seansie szóstego odcinka zdałem sobie sprawę, że właśnie, po raz kolejny obejrzałem coś, co znam już doskonale. Nowa polityka studia, polegająca na rozszerzaniu dawnych historii i mitów do ram seriali, ujawniających kulisy różnych wydarzeń i ukazujących genezy znanych bohaterów, wydaje mi się bardzo ciepła, lekka i bezpieczna, niczym kocyk, którym się otulamy, siedząc w fotelu w zimowy wieczór. Nie ma to jednak w sobie ni krzty twórczej odwagi. Jest za to sporo suchej kalkulacji.

[maxbutton id=”1″ ]

 

Ciekawszy nurt

W całkowitej opozycji do tego stoi jednak polityka Netfliax, który od samego początku musiał stawiać na ryzyko. Tworzyć produkty różnorodne, skierowane do bardzo szerokiego grona odbiorców, często sympatyzujące z mniejszościami (vide serial o ortodoksyjnych żydach lub produkcje jawnie skierowane do społeczności LGBT+), nierzadko bazujące na kontrowersjach. Paleta emocji jest tu szeroka. Netflix to sieć zarzucona na cały świat, dająca możliwość twórcom z wielu, czasem odległych, zakątków globu do otrzymania funduszy na realizację oryginalnych pomysłów, które przy normalnych warunkach nigdy by nie powstały, bo nikt by się nimi nie zainteresował. Netflix nie ma z tym problemów, bo lubi ryzykować. Dlatego przez te lata otrzymaliśmy nie tylko najnowszy film Martina Scorsese, który powstawał przez lata w bólach, duński serial science fiction, adaptację poczytnej książki polskiego pisarza – Andrzeja Sapkowskiego, ale także produkcje rodem z Azji – nie tylko anime. Jest tu także sporo kina czysto artystycznego, wbrew wszelkim pozorom. Imponująco wypada oscarowy bilans tej platformy, bo z każdym rokiem produkcje od Netflixa są i częściej nominowane, i częściej nagradzane.

Wiele się mówiło przez te lata na temat tego, że Netflix to trochę taki Polsat wśród platform streamingowych. Bo jakością nie grzeszy, bo skierowany przekazem do gawiedzi, bo często celowo zaniża loty w celu podniesienia oglądalności – nie od dziś wiadomo, że banał sprzedaje się lepiej od treści skomplikowanej. Natomiast odkąd pojawił się Disney w Polsce, nie mogę pozbyć się wrażenia, że stary dobry Netflix (często błądzący, w co nie wątpię) to artystycznie wciąż ciekawszy nurt niż zwykłe odcinanie kuponów od czegoś, co zostało już raz dobrze spieniężone.

Muszę przyznać, że jestem zachwycony czwartym sezonem Stranger Things. Czekam na finał z niecierpliwością. Według mnie to najlepszy sezon tego oryginalnego produktu Netflixa. Chyba dotarł do mnie w końcu po tylu latach fenomen tej produkcji. Mrok zrobił tu sporo dobrej roboty, a jeszcze więcej jawny zwrot ku Koszmarowi z ulicy Wiązów, widoczny w postaci głównego antagonisty. Ale ujawnia się jednocześnie przy tej okazji pewien znaczący paradoks tego serialu. Okazuje się bowiem, że to, co najlepsze, najciekawsze Netflix ma do powiedzenia, opiera się głównie na… nostalgii względem czasów i tworów minionych. Tak jak więc się zrzynam na politykę Disneya, tak jak trochę psioczę na Obi-Wana Kenobiego, tak jednak wychodzi na to, że Disney doskonale wie, na czym ta gra polega.

Konkluzja w finale tej rywalizacji jest bowiem bardzo prosta. Najlepiej czujemy się w przestrzeni wcześniej odkrytej. Najbardziej kochamy to, co już znamy.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA