Dlaczego serialowy OBI-WAN KENOBI to KOMPLETNA PORAŻKA
W ostatnią środę na platformie streamingowej Disney+ zadebiutował finałowy odcinek sześcioczęściowej opowieści o Obi-Wanie Kenobim. Po 17 latach od premiery Zemsty Sithów Ewan McGregor powrócił do kultowej roli, aby pokazać nam mistrza Jedi w czasie między upadkiem republiki a podróżą z Lukiem na pierwszą Gwiazdę Śmierci. Niestety, serial zawodzi na każdym możliwym polu. I mnie, jako oddanego fana marki, swoją nijakością po prostu zasmucił.
Po kolei.
[maxbutton id=”1″ ]
Historia, która nie wciąga
Historia opowiedziana w Obi-Wanie Kenobim jest dość prosta, ale też na poziomie pomysłu w pełni akceptowalna. Oto Imperium podstępem próbuje wywabić mistrza Jedi z jego kryjówki, porywając w tym celu córkę senatora Organy – Leię. Wydarzenia te popychają postać tytułową serialu do działania i starcia z armią zła. Niestety, koncept przestaje działać, kiedy przejdziemy już do gotowych scenariuszy kolejnych odcinków. Mimo zaledwie sześciu rozdziałów dużo tutaj tzw. zapchajdziur, a kolejne odcinki polegają na zamiennym ściganiu porywaczy Lei i uciekania przed nimi. Postaci nie budują między sobą relacji, nie przeżywają istotnych konfliktów, nie ma tu intryg. To aktorska kreskówka w bardzo złym tego słowa znaczeniu. A wszystko to uproszone scenariuszowymi dziurami i wpadkami (np. serialowy Kenobi nie wie, że Vader to Anakin, bo twórcy… zapomnieli, że wiedział to w Zemście Sithów), na których omówienie potrzebny byłby oddzielny tekst.
Realizacja, która nie zachwyca
Przywołam teraz pewną anegdotkę. Kilka dni temu chciałem sprawdzić, jak prezentuje się wspomniana tu już Zemsta Sithów w jakości 4K, i włączyłem otwierającą film kosmiczną bitwę właśnie na platformie Disneya. Chwilę później włączyłem kolejny odcinek Obi-Wana Kenobiego. Wizualna i reżyserska (!) przepaść dzieląca dwie produkcje dosłownie uderzyła mnie w oczy. Na niekorzyść serialu Disneya niestety, bo z perspektywy czasu trzeba po prostu docenić wyobraźnię i umiejętność inscenizacji scen w twórczości George’a Lucasa. Wróćmy jednak do Obi-Wana Kenobiego. Nie tylko na tle filmowej Sagi wypada fatalnie. Przegrywa też z The Mandalorian czy Księgą Boby Fetta. Bliżej mu do taśmowo produkowanych tytułów CW. Nie ma tu pojedynczego ciekawego ujęcia, dobrego zdjęcia, interesująco pomyślanej sceny, robiącej wrażenie charakteryzacji, a nawet projektu robota, kosmity czy statku. Nie ma nawet dobrej muzyki. A to naprawdę zarzut bez precedensu w 45-letniej historii Gwiezdnych wojen. Czarę goryczy dopełniają dwa pojedynki między Kenobim a Vaderem. Pierwszy wygląda jak fragment nieudanego fan-filmu, drugi – dużo, przyznaję, lepszy – nie porywa przez kiepski montaż i brak umiejętności budowania napięcia czy emocji.
Obi-Wan Kenobi, który rozczarowuje
Pomyślicie pewnie, że w takim wypadku serial ratować musi Ewan McGregor. I tak, i nie. Rzeczywiście oglądanie go ponownie na ekranie w tej, nie bójmy się tego słowa, kultowej roli zwyczajnie cieszy. Ale z pustego i Salomon nie naleje, a jego postaci brakuje charyzmy, co wynika z nieudanego scenariusza. Smutny Ben smęci się od lokacji do lokacji i walczy z impotencją Mocy (cóż za niepotrzebny wątek). Nie ma tu sceny, w której mógłby nas wzruszyć (jak w finale tzw. trylogii prequeli), nie ma nawet takiej, w której mógłby zabłysnąć swoim ciętym i rewelacyjnym poczuciem humoru. Powiem otwarcie: Obi-Wan to mój ulubiony bohater Gwiezdnych wojen. Prequeli, oryginalnej trylogii, animowanych Wojen klonów. W serialu, w którym stał się bohaterem tytułowym, był mi obojętny. Smutne.
Leia Organa, która zawodzi
Skoro przyznałem się już, kto jest moim ulubionym bohaterem Gwiezdnych wojen, to powiem też, kto jest ulubioną bohaterką. A za taką uważam Leię Organę. Postać wykreowana prze Carrie Fisher w pięciu (sześciu?) odcinkach Sagi to bohaterka wyjątkowa. Ciepła, silna, ironiczna, odważna. I naprawdę wszystkie te cechy widzimy w jej dziecięcej wersji z Obi-Wana Kenobiego. Szkoda tylko, że w Sadze one w niej dojrzewały, rozwijały się, przychodziły naturalnie i wynikały z interakcji z innymi bohaterami. W serialu małoletnia Leia taka po prostu jest. Zawstydza dorosłych swoją zaradnością, inteligencją, mądrością. Wszystko to w wymuszony i zupełnie nienaturalny sposób. Serialowa Leia mnie irytowała. Leia. Mnie. Irytowała. Kolejny grzech ciężki serialu.
Antagoniści, którzy są kpiną
Dopełnieniem pionków na szachownicy serialu są oczywiście złoczyńcy w postaci Imperium, tutaj reprezentowanej głównie przez grupę ścigających niedobitki Jedi Inkwizytorów oraz samego Dartha Vadera. Ci pierwsi są po prostu żenujący. Zachowują się, jakby bawili się na podwórku w bycie złoczyńcami. Szczególnie karykaturalnie wypada główna antagonistka serii – Reva, która złości się, krzyczy, dokonuje występków, a widzowi wciąż trudno uwierzyć, że miałaby budzić w kimkolwiek grozę. Niestety, podobnie wypada Darth Vader. Scenariuszowe mielizny uczyniły go postacią po prostu słabą i niekonsekwentną. To – podobnie jak w przypadku Kenobiego i Lei – najgorszy ekranowy występ tego bohatera. A przecież już w produkcjach Disneya potrafił wypaść po prostu znakomicie, patrz: Łotr 1.
Konkluzja, która żenuje
Uwaga, dalsza część zawiera spoilery z finału serialu!
A zatem do jakiej konkluzji prowadzi nas serial? Żadnej. Może dlatego, że luka między Zemstą Sithów a Nową Nadzieją nie powinna być z założenia specjalnie z perspektywy Bena Kenobiego atrakcyjna. Ot, siedzenie na pustyni i doglądanie młodego Luke’a. Dlatego serial o nim powinien być westernem czy opowieścią w duchu Akiry Kurosawy. Zamiast tego dostaliśmy dwa starcia z Vaderem, zabawę w kotka i myszkę z Imperium, przyjaźń z Leią. No trudno. Jest jak jest.
Co z tego wyniknęło? Kenobi znów pokonał swojego dawnego ucznia i znów zostawił go, żeby przeżył. Kenobi opowiedział małej Lei o jej matce. Kenobi dał prezent małemu Luke’owi i powiedział do niego „HELLO THERE” (o mój losie, co za okropny fan service, aż mnie zęby zabolały). Kenobi pogadał chwilę z duchem swojego mistrza. Szkoda tylko, że to wszystko ma dać jakiś impakt, bo tak. W serialu nie zbudowano ciekawej relacji między Kenobim a Vaderem. Właściwie nie zbudowano żadnej. W serialu nie poznajemy matki Lei, więc musimy uwierzyć Benowi na słowo, że była podobna do Lei. W serialu Luke mówi dwa słowa na krzyż i nie wiemy, czemu finałową nagrodą dla naszego głównego bohatera ma być możliwość porozmawiania z nim. Z serialu nie dowiemy się, dlaczego na pustyni objawił się Kenobiemu stary Liam Neeson.
Bo twórcy nie stworzyli serialu.
Stworzyli bezmyślny kontent dla fanów.
Korporacyjną papkę, którą agresywnie władowali nam do ust.
Żenujące.