RÓD SMOKA – 2. sezon. Ile smoków potrzeba do zwycięstwa w całej wojnie?
Pytanie jest dość retoryczne, ale i symboliczne, bo niekoniecznie chodzi o zdobycie Żelaznego Tronu, lecz o wygraną w umyśle widza. Tak więc smoków potrzeba wiele. Za mną 2. sezon przygody, którą jest Ród smoka, serial, któremu nie ufałem po Grze o tron, zwłaszcza że skończyła się ona tak… niesprawiedliwie. Wciąż do Rodu smoka mam zastrzeżenia, ale cały czas staram się uświadomić sobie, że ta optyka patrzenia wynika właśnie z pierworodności Gry… Gdyby jej nie było, podniecałbym się Rodem jako jednym z najlepszych współczesnych seriali fantasy, pozbawionym przede wszystkim charakterystycznej dla gatunku bajkowej infantylności. Nie krytykuję jej ani niczego nie wytykam, lecz brak elementów baśniowych w uniwersum Martina ma znaczenie obiektywne dla dobra gatunku. Tak więc napięcie narastało z odcinka na odcinek, czasem nawet dawało się we znaki przeciąganie niektórych wątków jak chociażby wizyty księcia Daemona w Harrenhal, ale serial dobił do brzegu i zrobił to skutecznie, a ja mogę w swojej głowie odpalić całkiem pokaźną liczbę fajerwerków i czekać na 3. sezon.
Wracając do tytułowego pytania o ilość smoków, jego związek z fabułą również ma znaczenie dla jakości produkcji, której cieniem wciąż jest Gra o tron. Przyszedł mi do głowy teraz monumentalny Vermithor, wychylający głowę z ciemności jamy pod Smoczą Skałą. Ale i przecież Morski Dym, Vhagar i inne. Ich potęgę naprawdę czuć, podczas gdy Drogon, Rhaegal i Viserion chociaż potężne, to jednak dużo celniej można je nazwać pozostałościami magii dawnej Valyrii niż smoki z Rodu smoka. Tak określili je w serialu lokalni kapłani w burzliwej rozmowie z Rhaenyrą, która zdecydowała się szukać jeźdźców smoków pośród gminu. Znalazła, a kler jak zawsze okazał się odporny na racjonalne myślenie. Dużo więc tych smoków się pojawiło, a to uczyniło fabułę ciekawszą, niż gdyby miała ona bazować na samych politycznych intrygach. Są one na tyle skomplikowane, że nawet w obecności tylu smoków czasem dało się wyczuć monotonię. To, co jednak różni Ród smoka od Gry o tron, to zręczność w wyłożeniu widzowi trudniejszych tematów za pomocą mniejszej ilości wątków. Nie pogubiłem się ani w 1., ani w 2. sezonie Rodu. Przede wszystkim zaś nie doświadczyłem różnicy w suspensie, stylistyce oraz wartości fabularnej. Trzeba czuć scenariusz, co jest w nim potrzebne, a co zbędne, co należy uwypuklić, co pominąć, a co tylko dyskretnie zaakcentować. Dlatego doceniam filozoficzne dywagacje w Rodzie smoka, a męczył mnie po czasie patos egzystencjalny w Grze o tron. Pomyśleć by można, że pojęcie „tańca smoków” może być zbyt górnolotne i magiczne?
Taka ilość smoków nie przydała serialowi jednak zbyt dużej ilości magii, tylko sprawiła, że świat przedstawiony dostał tę tak ważną dla fantasy perspektywę magiczną, nad którą wciąż ludzie swoimi zwykłymi, fizycznymi rękami musieli sprawować władzę i pieczę. Nie myślcie sobie jednak, że Ród smoka stał się dzięki temu wzniośle patetyczny. Po głębszych rozważaniach na tematy życia jak np. to w lesie między Gwaynem Hightowerem a Crystonem Colem przychodzi czas na zapasy w błocie Tylanda Lannistera i admirała Lohara (ciekawe czy znajdą się złośliwcy, o ile byli wystarczająco spostrzegawczy?). Potem pada ciekawa propozycja. Mam nadzieję, że zwróciliście na nią uwagę. Baśniowość jest wyczuwalna, zwłaszcza w mrocznym Harrenhal. Obecność jej czuje Daemon. Z początku wariuje, lecz w końcu zaczyna rozumieć, na czym polega tragedia jego rodu. Widzi przyszłość, łącznie z jajami trzech smoków oraz nadciągającą zimą zza muru. Więcej niż proroctwo zagłady nie może z tych wizji odczytać, więc nie zrobi nic, co poprowadziłoby jego czyny inaczej niż teraźniejsza powinność, ale widz już jest w stanie ją odczytać. Daemon jest częścią tej historii, częścią nieuniknionego upadku Targaryenów, chociaż analizując 2. sezon, widz mógłby przypuszczać zupełnie coś innego. Abstrahując od tych wszystkich rozważań na temat budowy fabuły serialu i różnicach dzielących go od Gry o tron, obie te produkcje mają dużo ważniejsze zadanie, można określić je globalnym. Mają wyrwać gatunek fantasy ze szponów domniemanej przez krytyków naiwności. Jeśli piszę tu o krytykach, nie mam na myśli ludzi zawodowo piszących analizy filmów, książek czy innych dóbr kultury. Mam na myśli ludzi pogardliwie traktujących fantastykę generalnie. Ród smoka zaprezentował baśniowość dojrzałą, wspartą o solidną warstwę dramatyczną oraz problemy bohaterów, które nie polegają na wyborze różdżki (chociaż i to jest przyjemne), lecz widzowie mogą na zasadzie analogii odnieść je do siebie, swoich wyborów, a nawet sytuacji rodzinnej. Tak było kiedyś, można rzec, ale i tak jest dzisiaj, w świecie pozbawionym smoków, chociaż o nich nieraz się marzy, budując w myślach ich hipermądry wizerunek. Jak zachować harmonię między własnymi oczekiwaniami a pragnieniami innych? Jak pogodzić się z wyborami, których nie można cofnąć. Czy wciąż na naszych narodach widać wielowiekowe jarzmo królewskiej tradycji, co prowadzi nawet demokrację z wolna w kierunku autorytarnej dyktatury większości? Pytań można sformułować wiele, ale czy nie lepiej posłuchać jakże mądrej, finałowej rozmowy między Rhaenyrą i Alicent, żeby postawić własne?
Jest w finale 2. sezonu coś ostatecznego, jakaś granica rozważań, wzrostu napięcia, gdy Alicent odchodzi, kaleki król ucieka, a smoczy jeźdźcy ubierają się w swoje nobilitujące ich stroje, armie z proporcami gotowymi do skrwawienia wyruszają, żeby nareszcie słowa wcielić w czyn. Nic się jeszcze nie dzieje, ale figury zostały rozstawione. Możliwości nakreślone. A kamera celnie ujmuje dwie kobiety uwięzione na swoich polach bitew – Alicent na tle bezkresnej przestrzeni nieba i wody, gdzie nic na horyzoncie nie widać, oraz Rhaenyrę gdzieś na dole kadru, stojącą za kratami, w jednym z ich oczek. Obie nie mogą się ruszyć – trzeba im jedynie grać swoje role, uwięzione przez krew, rodzinę i płeć. Bardzo dobrze się ogląda te dwie silne kobiety w ich rolach, chociaż obie przegrają.