search
REKLAMA
Felietony

NIE LUBIĘ POLSKIEGO KINA. 5 powodów uprzedzenia

Jakub Piwoński

12 listopada 2018

REKLAMA

Co oni mówią?

szogun Szōgun

Gdy uda mi się w końcu jakiś polski film obejrzeć, jego seans jest trudny także od strony czysto technicznej. Bez względu na to, czy historia jest dobra, czy nie, istnieją dość silne odwracacze uwagi, które często odbierają mi poczucie satysfakcji. Mam tu na myśli przede wszystkim błędy dźwiękowe. O pomstę do nieba często woła jakość nagranych dialogów. Nie wiem jak wy, ale ja się nie mogę nadziwić, jak to się dzieje, że XXI wieku, w nieprzeciętnej kinematografii wciąż dochodzi do sytuacji, w której nie da się usłyszeć, co mówią aktorzy. Powiedzieć, że jest to nieprofesjonalne, to jak nie powiedzieć nic. Jeszcze niedawno miałem sytuację, w której podczas seansu rodzimej produkcji celowo pogłośniłem dźwięk, by lepiej usłyszeć kwestie wypowiadane przez bohaterów, co poskutkowało tym, że omal nie spadłem z fotela, gdy w następnej scenie uderzyła mnie fala muzyki. Tak się nie da oglądać filmów. Nie znam się na technologii dźwiękowej na tyle, by rzetelnie wytknąć błąd, ale… potrafię dedukować. Stare porzekadło podpowiada, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o…

Kino za grosze

…pieniądze. Mam wrażenie, że to właśnie one, a dokładniej ich brak, odgrywają kluczową rolę w jakości polskiego kina. Problemem nie jest tylko to, że w Polsce stosunkowo słabo inwestuje się w kino. Prawdopodobnie sami twórcy w ogóle nie dbają o to, by ich filmy miały odpowiednio duże budżety, gdyż żywią przekonanie, że są w stanie zrobić coś z niczego. A kino potrzebuje pieniędzy. Nie da się zrobić porządnego filmu, chcącego nawiązywać do zagranicznych stylów i aspirującego do zdobycia publiki poza granicami kraju, jeśli robi się je za grosze. No chyba, że kręcimy horror found footage. Mam także wrażenie, że jeśli już zdarzy się, że dany film ma odpowiednio duży budżet, to dochodzi problem ze złym gospodarowaniem pieniędzmi – czyli coś, co niestety mamy we krwi. W głowie mi się do dziś nie mieści, jak to się stało, że taki film jak Wiedźmin, którego budżet opiewał na 18 milionów złotych, stał się w konsekwencji tworem tak bardzo niedopracowanym (bo nawet jeśli stworzono więcej materiału na potrzeby serialu, to twórcy zdecydowanie mogli lepiej wydać pieniądze, zwłaszcza na efekty specjalne). Myślę, że brakuje nam tego, co w sporcie określa się mianem „mentalności zwycięzcy”. Nasza kinematografia (w rozumieniu ogółu twórców) za bardzo przyzwyczaiła się do tego, że może być tworzona na pół gwizdka, zamiast dążyć do perfekcjonizmu.

Temat przewodni: wszystko, co boli

Powiedziano to już nieraz, wyrażając krytykę polskiego kina, ale i ja muszę to zaakcentować. Nie cierpię polskiej martyrologii. Nie cierpię taplania się w brudzie. Nie cierpię rozgrzebywania ran. Nie cierpię ciągłego wytykania sobie błędów, potknięć. Nie cierpię nieustannych reminiscencji największych historycznych tragedii. Raz, że z punktu widzenia psychologii społecznej jest to taktyka dalece niekorzystna dla nas jako ogółu, gdyż nic dobrego nie przynosi ciągłe wchodzenie w buty ofiary i umartwianie się nad sobą. Dwa, że jest to narracja na dłuższą metę dalece nieatrakcyjna także dla widza zagranicznego.

Wszyscy sympatyzujący z kinem oczekują bowiem spotkania z wartościami, pojęciami, ideami ponadczasowymi, których zrozumienie nie wymaga posiadania paszportu określonego kraju. Innymi słowy, kluczem jest uniwersalizm. Ta zasada znana jest na całym świecie. Podczas gdy my płaczemy nad swoim losem tak, że nikt poza granicami kraju nie jest w stanie tego płaczu usłyszeć, gdyż jest on podbudowany narodowym smutkiem, inni wolą opowiadać taką historię, w której odnajdzie się każdy, i przy okazji urozmaicą ją elementami lokalnego folkloru, tradycji, mitologii. Na tym to polega. Tak osiąga się sukces. Nie wiem jak wy, ale ja, idąc na polski film do kina, czuję się, jakbym przeglądał się w lustrze i czepiał własnych niedoskonałości. Bardziej od swojskiego, rodzinnego klimatu, dzięki któremu miałbym poczuć się jak w domu, udziela mi się atmosfera solidarnej rozpaczy, która sprawia, że wolę zamknąć się w pokoju. Mam tu na myśli nie tylko filmy historyczne. Nazwijcie mnie ignorantem, ale do dziś nie chce mi się tykać Ostatniej rodziny. Dlaczego? Bo jej założeniem jest dostarczenie mi tego rodzaju emocji, którego w polskim kinie miałem przez lata w nadmiarze. Idzie się od tego zrzygać czasami, tak po prostu.

Nie potrafimy bawić się konwencją. Brakuje odwagi, chęci przekroczenia granic lub sięgnięcia ponadprzeciętnej idei. To już komunał, ale powtórzę raz jeszcze – nie potrafimy tworzyć kina gatunkowego. Bo mimo odnotowanych przypadków wciąż obce są nam horrory, science fiction, westerny i rasowe kino akcji – nie szukamy zatem w kinie eskapizmu. A przecież jeden rzut oka na rodzimą literaturę dostarcza ogromnej liczby inspiracji (kiedy powstanie polska adaptacja Lema na miarę XXI wieku?). Są kierunki, są możliwości, a nasza kinematografia dostarcza nam dwóch form filmowej przygody. Ucieczkę w zapomnienie mają zapewnić nam słodkopierdzące i oderwane od damsko-męskich realiów komedie romantyczne, utwierdzające nas w przekonaniu, jacy to jesteśmy naiwni. Z kolei cała reszta filmów z łatwością wchodzi do ogólnego wora oznaczonego hasłem „polski dramat”, w którym filmy traktujące o przeszłości i teraźniejszości utwierdzają nas w przekonaniu, jacy to jesteśmy beznadziejni.

Dziękuję, postoję. Już chyba wolę oglądać reklamy.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA