NETFLIX nie radzi sobie z OTYŁOŚCIĄ w czasach HIPERPOPRAWNOŚCI
Współczesne nastolatki nie mają łatwo. Kiedyś, kiedy po cichu zwierzyły się z kompleksów najlepszej przyjaciółce, dostały życzliwą radę albo czułe zapewnienie o swojej absolutnej omylności. Dziś wystawione są (no ok, same się wystawiają) na komentarze połowy świata – każde pół kilograma w jedną czy w drugą stronę, każda zmiana fryzury czy makijażu, eksponowane w mediach społecznościowych, wywołuje lawinę nie zawsze słodko-pierdzących notek od setek iluzorycznych znajomych, którzy w znakomitej większości nie mają żadnej legitymacji, żeby się na dany temat wypowiadać, ale robią to z tym większym entuzjazmem.
Te dziewczyny, które w jakikolwiek odstają od aktualnie obowiązującej normy, mają jeszcze gorzej. Z jednej strony zalewane są barwnymi obrazkami opatrzonymi motywującymi hasełkami, z drugiej są zapewniane, że każdy ma prawo wyglądać jak chce i czuć się z tym dobrze. W tym galimatiasie trudno jest zachować – nomen omen – zdrową równowagę pomiędzy akceptacją odmienności, a próbą motywacji do zmiany. Z jednej strony – mam tu na myśli typowy przykład wagi – można i należy podkreślać na każdym kroku, że absolutnie każdy, niezależnie od liczby kilogramów, jakie dźwiga na grzbiecie, ma prawo do życia w sposób, jaki mu odpowiada – eksponować ciało na basenie czy plaży, nosić dowolnie wybrane stroje. Z drugiej wypadałoby jednak wspomnieć, że jeśli nadwaga – lub, co przecież też się zdarza, niedowaga – zagraża zdrowiu dotkniętej nią osoby, należy z nią walczyć. Gdzie jest granica, za którą samoakceptacja zaczyna być zaślepieniem?
Samoakceptacja dobra rzecz. Należy lubić siebie, żeby móc lubić innych – to oczywistość, która nie do wszystkich dociera. Na szczęście kino jako medium łatwo przyswajalne przychodzi tu z nieocenioną pomocą i oferuje produkcje, które łopatologicznie wykładają tę prostą prawdę. Zdarza mu się jednak nieprzyjemnie chybić celu. Przykładem takiego nietrafionego przesłania jest moim zdaniem dostępna na platformie Netflix Kluseczka. Film opowiada historię Willowdean Dickson (Danielle Macdonald) oraz jej matki, Rosie (Jennifer Aniston). W skrócie – były sobie raz dwie siostry, obie ze sporą nadwagą. Jedna z nich, Rosie, schudła i wygrała lokalny konkurs piękności, a odniósłszy ten sukces, wsiąkła w okołokonkursowe środowisko na dobre. Druga pozostała przy swojej wadze i w tym duchu i rozmiarze wychowywała córkę Rosie. Willowdean dorasta pod opiekuńczym okiem potężnej cioci, kupującej jej bez wahania wszystkie słodycze, po które mała wyciąga dłoń. Dzieciństwo Willowdean to pasmo szczęśliwych chwil. Zgrzyty pojawiają się, kiedy dziewczyna zaczyna odczuwać swoją odmienność.
Teoretycznie, akceptuje siebie w pełni, w pogardzie mając matkę i jej fiksację na punkcie urody. Pogodne scenki z basenu czy bardziej bojowe, ze szkolnych korytarzy, mają przekonać widza, że Willowdean czuje się dobrze w swojej skórze. Jednak tak nie jest – Willowdean jest przykro, że uwaga matki skupiona jest bardziej na rozlicznych konkursach piękności, których jest gwiazdą i organizatorką, niż na córce. Jest jej przykro, że jej przyjaciółka ma chłopaka, podczas gdy ona pozostaje samotna. A kiedy wreszcie spotyka kogoś, komu na niej zależy, ucieka, bo nie wierzy, że „ktoś taki jak ona” może być w związku z przeciętnie wyglądającym mężczyzną. Smutny to i przykry obrazek, który – jak łatwo się domyślić – powinien się zaraz rozjaśnić i poprowadzić widza tanecznym krokiem ku szczęśliwemu zakończeniu. I to czyni – w najgorszy możliwy sposób.