MAMUSIE BEZ SYNUSIÓW. Macierzyństwo po amerykańsku
Nieco ponad miesiąc temu na platformę Netflix trafiła komedia obyczajowa w reżyserii Cindy Chupack – Mamusie bez synusiów (swoją drogą, konia z rzędem temu, kto wymyślił ten być może oddający ducha oryginału, ale wyjątkowo zniechęcający do seansu polski tytuł). Jest to liniowa historia trzech przyjaciółek po pięćdziesiątce, które poczuły się zlekceważone przez swoich jedynaków w Dniu Matki i postanowiły dać im to jasno do zrozumienia.
Seans otwiera pogodna retrospekcja – na ekranie przewijają się obrazki szczęśliwego dzieciństwa, w którym przyjaźnią obdarzyło się trzech chłopców: Matt, Daniel i Paul. Więzi łączące synów zbliżyły do siebie także i matki – teraz, kiedy chłopcy to już mężczyźni, Carol (Angela Bassett), Gillian (Patricia Arquette) i Helen (Felicity Huffman) nadal trzymają się razem, odwiedzając się nawzajem w swoich opustoszałych domowych gniazdach. Nie inaczej jest w jeden z Dni Matki. Gillian i Helen przychodzą do Carol, u której podziwiają piękny bukiet irysów – jej ulubionych kwiatów, które, jak co roku, przysłał jej wraz z życzeniami Matt. Podczas swobodnej pogawędki jednak Carol zdobywa się na chwilę bolesnej szczerości i wyznaje, że… kwiaty już od lat przysyła sobie sama. Od słowa do słowa panie uznają, że ich relacje z synami nie są takie, jak by sobie życzyły. Z każdą kolejną szklaneczką bourbona ich rozżalenie i bunt rosną. Ostatecznie, nastawione bardziej niż bojowo, wsiadają w samochód i jadą do wielkiego miasta w odwiedziny do synków, planując spędzić z nimi trochę czasu.
Podobne wpisy
Raczej nietrudno wyobrazić sobie, co będzie dalej. Każda z matek w mieszkaniu syna napotyka na problem, z którym będzie musiała się zmierzyć. Każda z nich stanie oko w oko z dorosłym mężczyzną, który nie tylko żyje, jak chce, poza jej całkowitą kontrolą, lecz także jest w stanie wreszcie krytycznie spojrzeć na swoją rodzicielkę. Każda z nich dozna szoku, kiedy zrozumie, że jej syneczek to niezależna istota ludzka, która ma opinię na wiele tematów – w tym na temat swojej mamusi. Pełne mniej lub bardziej łagodnych wymówek tyrady pań odbijają się od solidnych murów kontrpretensji panów, a wszystko to prowadzi, zgodnie ze schematem, do wielkiego kryzysu. Panie wykłócają się ze swoimi jedynakami i ze sobą nawzajem, a widz nie przejmuje się tymi pseudodramatami ani przez chwilę, czekając na hollywoodzki happy end. A ten, oczywista, następuje, wśród uśmiechów, kwiatów i szklaneczek z bourbonem.
Mamusie bez synusiów to, jako się rzekło na wstępie, prosta, liniowa komedia obyczajowa. Jej celem nie jest fundowanie widzowi traum czy nieprzyjemnych zaskoczeń. Z jednej strony jest to zaleta, bo potrzebny jest czasami taki feel-good movie na piątkowy wieczór w gronie przyjaciółek. Z drugiej zaś strony pozostaje po seansie to uczucie lekkiej żenady i rozczarowania niewykorzystaniem tematu.