Na czym więc polega fenomen tego serialu? To bardzo proste. Produkcja stacji FOX stanowi bardzo ciekawy miks groteski i kiczu, który w połączeniu z paletą nie mniej ciekawych postaci, charyzmy głównego bohatera i cholernie magnetyzującej atmosfery statku Serenity zaprasza nas do odbycia przygody, która nigdy nie powinna się kończyć. Choć Whedon otwarcie mówi o swoich westernowych inspiracjach (Dyliżans) stojących u podstaw Firefly i choć też wielu fanów fantastyki widzi tu serialową wersję historii znanego z Gwiezdnych wojen Hana Solo, mnie podczas seansu przyszło na myśl zgoła inne porównanie. Ja poczułem tu klimat Robina z Sherwood, kultowego brytyjskiego serialu z 1984 roku. Jakby nie patrzeć, mamy tu kolejną opowieść o rzezimieszkach, którzy muszą przetrwać w skorumpowanym świecie, funkcjonując wedle jego zasad, acz starając się jednocześnie, w granicach swego statku (albo lasu), tworzyć silną wspólnotę, odporną na zewnętrze zło. Postać Sheparda Booka przypomina pod tym względem Braciszka Tuka, bo to postacie wiarą stojące, choć jednocześnie będące od niej na tyle zdystansowane, by nie grozić palcem swym współtowarzyszom. A przecież byłoby kogo wychowywać, bo jedna z załogantek pracuje jako nałożnica (tfu, towarzyszka, przepraszam), inny z kolei bohater jest typowym pachołkiem na zlecenie zbratanym tylko ze swoją spluwą, który dołączył do zgrai Reynoldsa, zostawiając za sobą inny gang. Każdy ma swoje tajemnice, każdy ma swoją przeszłość, ale to, co ich wszystkich łączy, to statek Serenity. Ich dom i miejsce dające poczucie przynależności w kompletnie rozbitym na czynniki pierwsze świecie.
Warto zwrócić uwagę na dwa typowe aspekty gatunku science fiction, które w serialu zostały potraktowane z dużym luzem. Po pierwsze, nie da się powiedzieć, by technologia w nakreślonej przez Whedona wizji przyszłości odgrywała jakąś istotną rolę. Wręcz można powiedzieć, że pełni raczej rolę marginalną. Po drugie – choć wedle fabuły ludzkość przeniosła się w odległe rejony kosmosu, nie znajdziemy tu żadnego przedstawiciela obcej rasy (czym serial mocno różni się chociażby od takiego Star Treka, opowiadającego w dużej mierze o równości rasowej). To wszystko wyniknęło z jednego powodu – Whedon od początku planował skoncentrować się na ludziach, ich charakterach, postawach, moralnych dylematach. Według twórcy zafascynowanego Szekspirem serial opowiada po prostu o przygodach dziewięciu różnych osób, dostrzegających w kosmosie dziewięć zupełnie odrębnych rzeczy. Jak można dowiedzieć się z udzielonych przez reżysera wywiadów, Whedon chciał podkreślić, iż według niego przyszłość nie przyniesie żadnych istotnych zmian społeczno-kulturowych i bez względu na rozwijającą się technologię ludzkość wciąż będzie borykać się z tymi samymi polityczno-etycznymi problemami co dziś. Trochę to przykra konstatacja, ale trudno jest mi nie dać jej wiary.
By jednak osiągnąć tę naturalność, Whedon musiał zaryzykować. I tu dochodzimy do najciekawszego aspektu historii Firefly, tłumaczącego, dlaczego mieliśmy okazję obejrzeć tylko czternaście odcinków serialu, choć według planów samego twórcy miał on trwać aż siedem sezonów. Otóż czym innym jest wizja i jej realizacja, a czym innym są oczekiwania. Decydenci stacji FOX od samego początku nie byli zadowoleni z efektów prac nad serialem, w międzyczasie gubiąc się trochę w zeznaniach. Wymagali, by serial nie był tak mroczny, przy jednoczesnych naciskach, by Mal więcej strzelał do przeciwników. Ponoć na samym początku problemem było także to, iż Zoe i Wash byli według scenariusza małżeństwem, co miało zaprzepaścić szansę na romans między Zoe a Malem. Whedon pozostał jednak nieugięty tak w sprawie tonacji, jak i innych elementów, a murem stała za nim obsada. Oficjalnym powodem kasacji serialu były początkowo niskie oceny krytyków oraz niezadowalające wyniki oglądalności, ale tak naprawdę od początku chodziło po prostu o różnice na polu artystycznym. Czyżby stacja celowo sabotowała serial, emitując jego odcinki w niechronologicznej kolejności, utrudniając tym samym jego poprawny odbiór? Jak wytłumaczyć fakt, iż serial reklamowany był jako komedia, z brakiem nacisku na kosmiczny western? Tego się już nie dowiemy.
Wiemy jedynie, że fani upominali się w listach do FOX o drugi sezon Firefly. I że nic z tej kampanii nie wyszło (kto wie, może dziś po prostu sprawę załatwiłaby petycja lub odpowiednio dobrze skonstruowany hasztag?). Wiemy też, że wydanie DVD serialu przysporzyło mu jeszcze więcej popularności, pieczętując jego kultowy status. Wiemy, że nakręcony dwa lata później Serenity to swoista wisienka na torcie, wspaniałe zwieńczenie tej niezwykłej historii i jednoczesne… wystawienie środkowego palca przez Whedona wszystkim tym niedowiarkom z FOX-a, kręcących nosem nad potencjałem Firefly. Ośmielę się jednak postawić tezę, że gdyby nie perturbacje, jakich doświadczyła produkcja, gdyby nie to, że ostatecznie, jako fani, zostaliśmy pozbawieni możliwości obejrzenia jego serialowej kontynuacji, możliwe, że nigdy nie wspominalibyśmy o Firefly w kontekście kultu. Nic tak bowiem nie działa jak nutka niedopowiedzenia.
Piszę ten tekst tuż po zakończeniu powtórkowego seansu Serenity, stanowiącego dla mnie rodzaj epilogu i pożegnania z Firefley, doświadczanego ciągiem w ostatnim czasie. Jest mi smutno, bo czuję, jakbym właśnie musiał powiedzieć „żegnajcie” najlepszym przyjaciołom. Tak jak emocje wciąż we mnie buzują, tak wciąż zastanawiam się, co będzie z tą bandą dalej oraz czy Mal i Inara w końcu rzucą się sobie w ramiona. Może jednak na tym właśnie ten myk polega, by samemu sobie to dopowiedzieć? Może to nawet sensowne, by nigdy nie zmęczyć się tymi postaciami i by już zawsze za nimi tęsknić?
Zobacz jak wyglądają dziś gwiazdy serialu Firefly