Na czym polega FENOMEN serialu FIREFLY?
Każdy ma swoją wstydliwą zaległość. Moją do niedawna był serial Firefly. Jakoś tak się ułożyło, że nigdy nie nadarzyła się dobra okazja, by produkcję Jossa Whedona zaliczyć, choć przez lata zdołałem się nasłuchać o tym, jak fajnym serialem Firefly jest. Ostatnio produkcję stacji FOX w końcu odhaczyłem i muszę przyznać, że w końcu zrozumiałem, na czym polega jej fenomen, i chciałbym się moimi spostrzeżeniami podzielić. Zapnijcie pasy, odlatujemy.
Nie była to jednak miłość od pierwszego wejrzenia. Ba, to nawet nie była miłość od drugiego wejrzenia. Pamiętam, że na samym początku bardzo trudno było mi „wejść” w serial, poczuć choćby minimum zachwytu. Przyjąłem raczej postawę czujnego obserwatora, sceptycznie podchodzącego do tego, co widzi na ekranie. Nie wiem, czy także to zauważacie, ale Firefly posiada wiele, głównie stylistycznych, znamion niedopracowania, które z perspektywy czasu kłują w oczy. Efekty specjalne wyglądają, no cóż, bardzo siermiężnie. Z kolei to, czym przez lata szczycili się twórcy, czyli celowe zastosowanie ciszy w scenach kosmicznej próżni (w imię naukowej poprawności), wydaje mi się po prostu zabiegiem mającym przykryć fakt, iż na czymś tu próbowano zaoszczędzić. Poza tym nie do końca odpowiadała mi dość chaotyczna praca kamery, wykorzystująca często zaskakujące najazdy – co też, jak czytam, po latach tłumaczono jako zabieg świadomy, mający wzmacniać wrażenie wiarygodności wydarzeń i bliskości bohaterów. Niestety, ale marność pieniędzy przeznaczonych na tę produkcję rzuca się w oczy od samego początku.
Szczerze powiedziawszy, to nie kupiłem też konwencji, wedle której w odległej o pięćset lat przyszłości będziemy latać statkami kosmicznymi przy jednoczesnym jeżdżeniu na koniach i strzelaniu z rewolwerów. Gryzło mi się to. Nie bez powodu ten rodzaj opowieści, prócz typowego nazewnictwa – kosmiczny western po prostu – nazywa się także Dziwnym Zachodem, co ma podkreślać groteskowość sytuacji. Momentami nawet miałem wrażenie, że Firefly, jest bardziej westernem niż science fiction – w klimat ten wyraźnie wprowadza czołówka ilustrowana kawałkiem muzyki country. Owszem, ona również z początku mi nie wchodziła. Jeśli jeszcze nie przestaliście czytać tego tekstu za to, że kalam imię waszego ukochanego serialu, dodam tylko, że aktorsko także serial mnie niestety nie powalił, bo wręcz pod tym względem wydał mi się wyjątkowo drętwy, teatralny w tym złym tego słowa znaczeniu.
Uff. Ale dość już tych narzekań, lekko prowokujących. Firefly to jeden z tych seriali, który może i ma swoje wady, ale prawdę powiedziawszy, nie mają one KOMPLETNIE żadnego znaczenia. Gdzieś w okolicach czwartego odcinka zacząłem się w tą kosmiczną przygodę mocno wkręcać, a już odcinek Out of Gas, o ile dobrze pamiętam, po raz pierwszy mnie wzruszył. To był moment przełomowy, po którym mnie oświeciło. Wszystko zaczęło mi się do siebie dodawać. Siermiężność zaczęła oddawać swój klimat, dziki, kosmiczny zachód zaczął wydawać mi się cholernie oryginalny, a aktorzy, cóż, poczęli skrupulatnie, jeden po drugim, zawłaszczać moje serce. Przyczynkiem do powstania tego artykułu są pięćdziesiąte urodziny Nathana Filliona, aktora wcielającego się w kapitana Malcolma „Mala” Reynoldsa, głównego bohatera serialu. Nie miałem wcześniej okazji poznać go bliżej, jedynie za sprawą seansu Serenity, które obejrzałem lata temu, bez uprzedniego zapoznania się z Firefly – jak się domyślacie, film polubiłem, ale nie zdołałem w pełni poczuć jego klimatu.
Można więc powiedzieć, że to właśnie teraz Fillion miał okazję zademonstrować mi się w pełnej krasie. I przyznać muszę, że jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak wiele posiada w sobie charyzmy. To jest typ faceta, który emanuje pozytywną energią, typ lidera, za którym chce się iść w ogień, pomimo faktu, iż jego cechy osobowości pozostawiają wiele do życzenia. Jak doczytałem, dla Nathana Filliona rola w Firefly była ponoć najbardziej przyjemną robotą, jaką dostał. Ciekawostkę stanowi fakt, iż musiał jednak o nią bardzo zabiegać. Ponoć nie był pierwszym wyborem Whedona – scenarzysta i reżyser serialu w jednej osobie upatrzył sobie wcześniej Nicholasa Brendona, znanego chociażby z Buffy: Postrach wampirów, innej produkcji tego samego twórcy. Najwyraźniej podczas przesłuchań Fillion musiał zademonstrować błysk w oku i pokazać, jak bardzo pasuje do tej roli. Dodajmy – pierwszej głównej roli w karierze.