„Logika jest mniej istotna”? Dlaczego NĘDZNY WIEDŹMIN to serial bardziej OPŁACALNY
Kurz po premierze drugiego sezonu Wiedźmina powoli opada. Widać wyraźnie, że opinie są podzielone. Odbicie tego można zauważyć w naszej redakcji, gdzie tuż obok bardzo entuzjastycznej recenzji autorstwa Odysa Korczyńskiego opublikowany został dalece krytyczny artykuł Katarzyny Kebernik, punktujący słabości produkcji. Podział widoczny jest też na Rotten Tomates. Warto zwrócić uwagę, że obok 94 procent pozytywnych opinii krytyków (około 50 głosów) stoi jedynie 64 procent zadowolenia widowni (głosów prawie 3 500).
Mamy więc do czynienia z tworem nierównym, budzącym skrajne emocje. Tak jak może się podobać, tak można być wobec drugiego sezonu Wiedźmina dalece krytycznym. Po której stronie stoję? Jestem tym sezonem mocno rozczarowany. Wszystkie jego problemy sprowadzają się do jednego – jest to twór z wielością atutów, który skutecznie pozbawiany jest punktów zaczepienia. A co za tym idzie, interesujący świat w ogóle nas nie wciąga, a los fascynującego bohatera w ogóle nas nie obchodzi. Uwagę jednak przede wszystkim rozpraszają dość dziwne, nielogiczne rozwiązania fabularne. Ten serial można było zrobić lepiej. Im więcej jednak myślę o jego problemach, tym bardziej mam wrażenie, że w tej wątpliwej jakości można odnaleźć jakąś regułę.
Twórcy popisali się sporym wyczuciem. Wiedząc, że serial może podzielić widownię, tuż przed premierą nowego sezonu do głosu dopuścili samego Andrzeja Sapkowskiego, twórcę literackiej podstawy scenariusza. Nie będę ukrywał, że jego otwarcie pozytywna opinia trochę mnie zaskoczyła i wzbudziła podejrzenie, acz jednocześnie przypieczętowała zachętę do seansu. Przypomnę, że Sapkowski powiedział wówczas, korzystając z Twittera platformy strumieniowej, że:
Adaptowanie książek mojego autorstwa to niełatwa sztuka i gratuluję Lauren [Hissrich, showrunnerce] i jej zespołowi świetnego wywiązania się z tego zadania. Obejrzałem z dużą radością i liczę na to, że 3. sezon będzie zrobiony z jeszcze większym rozmachem.
Jako zadeklarowanemu fanowi gry Wiedźmin 3: Dziki Gon od razu przypomniała mi się sytuacja, w której Andrzej Sapkowski dawał wyraźnie do zrozumienia, jak bardzo nie podoba mu się cały ten szum związany z grami. Miał wówczas uzasadnione pretensje, że sukces gier przyczynił się do tego, iż jego książki, które zaczęły sprzedawać się na Zachodzie jak ciepłe bułeczki, są kojarzone od teraz jako twory powstałe w oparciu o grę, a nie odwrotnie (dla wyjaśnienia – przyjęło się, iż książki tworzone w oparciu o gry to literatura, delikatnie mówiąc, mocno pulpowa). Mylny przekaz całej tej sytuacji wzmocniły okładki książek, na których wykorzystano wizerunki bohaterów z gier studia CD Projekt RED.
Choć w tym wypadku pretensje Sapkowskiego były uzasadnione, to można przypuszczać, że jego uprzedzenie w stosunku do wirtualnej rozgrywki musiało wynikać z nieporozumień na linii finansowej. Przypomnę, że Sapkowski tak bardzo nie wierzył, że gry osiągną sukces, że zażyczył sobie w kontrakcie tylko jednorazowej wypłaty kilkudziesięciu tysięcy złotych. Potem lament się podniósł, że otrzymał za mało, że doszło do rażącej dysproporcji, biorąc pod uwagę kasowy sukces gier na świecie. Spór został zażegnany kwotą opiewającą na miliony, ale niesmak pozostał.
Mówię o tym dlatego, że jestem przekonany, iż w wypadku serialu Wiedźmin Sapkowskiemu zaproponowano lepszy kontrakt. Nie znam szczegółów, ale sądząc po jego entuzjastycznej opinii na temat tego sezonu tuż przed premierą, jestem niemalże pewien, że owa opinia została wyrażona w porozumieniu z firmą marketingową. Bo jak inaczej tłumaczyć fakt, iż tym razem Sapkowski nie ma najmniejszych problemów z akceptowaniem tego, w jaki sposób zaadaptowano jego książkę? Kto czytał Krew Elfów, ten wie, że akcja rozwija się tam powoli, acz spójnie i logicznie. W drugim sezonie Wiedźmina mamy z kolei do czynienia ze zjawiskiem Deus ex machina (więcej o problemach tej odsłony przygód Geralta pisała redakcyjna koleżanka TUTAJ), czyli nagromadzeniem nagłych, dziwnych, trudnych do wytłumaczenia rozwiązań fabularnych, popychających akcję dalej.
Czy Sapkowski widział inny serial, że był tak bardzo zadowolony? Czy pokazano mu jakąś specjalną, reżyserską wersję, a do biblioteki Netflix dodano strzępy? Nie sądzę, bo z innych wypowiedzi, tym razem Tomasza Bagińskiego, jednego z producentów serialu, wynika, że cechy serialu, na których wszyscy wieszamy psy, mogły zostać w nim zastosowane intencjonalnie. Przeczytajcie ten cytat:
Widzę bardzo duże przyśpieszenie procesów, które opisywał Jacek Dukaj w książce Po piśmie, czyli takie odrywanie się od ciągów przyczynowo-skutkowych, odrywanie się od narracji liniowej, odrywanie się od narracji czysto książkowej. Jak się patrzy na to, kto ogląda seriale, to im młodsi widzowie, tym logika intrygi jest mniej istotna.
Można się więc zacząć zastanawiać, czego, jeśli nie fabularnej spójności i po prostu ciekawej, wciągającej historii, oczekuje dzisiejszy, znacznie odmłodzony widz? Na to pytanie także Tomasz Bagiński ma odpowiedź i nie jest ona zaskakująca:
Czyste emocje. Goły miks emocjonalny, bo to są już ludzie wychowani na TikToku, na YouTubie, którzy sobie skaczą z jednego filmiku na drugi.
Wiecie już, do czego zmierzam? My się tu tak przepychamy ze sobą, że przecież Wiedźmin taki fatalny, bo od książki odbiega, bo jakości dodanej nie ma, bo nie wciąga, bo mnoży zaskakujące zwroty akcji i tak dalej, i tak dalej. A wychodzi na to, że ten serial taki miał po prostu być.
Raz, że Sapkowskiemu, z punktu widzenia jego interesu, czyli sprzedaży książek, słaba adaptacja się najzwyczajniej w świecie opłaca. Bo jak adaptacja jest dobra, vide Wiedźmin: Dziki gon, to zaczyna ona żyć własnym życiem i przykrywać popularnością znaczenie literackich źródeł. Dawno nie miałem takiej ochoty do ponownego odświeżenia książkowej sagi Wiedźmina, jak właśnie teraz, po serialowym rozczarowaniu. Więc mamy tu do czynienia z sytuacją analogiczną jak w przypadku George’a R.R. Martina i jego Gry o tron. Myślicie, że on przejmował się tym, że HBO w sposób tak kontrowersyjny zakończyło żywot serialu? Oczywiście, że nie, w duchu pewnie temu mocno przyklaskiwał. Dało mu to bowiem sposobność do dalszego budowania legendy jego książek i zabrania się do pisania bardziej satysfakcjonującego zakończenia sagi (nieważne, czy faktycznie je skończy, ważne, że wciąż je „pisze”, więc jest nadzieja).
Wiecie zatem, dlaczego S02 Wiedźmina jest tak słaby, nijaki i mało angażujący? Ponieważ dokładnie taki wywołuje skrajne emocje. A takie są w interesie marketingowym studia, ponieważ zaciekli fani będą zdopingowani, by bronić Wiedźmina jak Częstochowy, a racjonalni krytycy będą zdeterminowani, by udowadniać im odklejenie od realiów. Wywołany tym medialny szum będzie z kolei wpływał na promocję widowiska. Bo przecież nikt nie ma dziś wątpliwości, że powstanie sezon trzeci – dla jednych będzie to kolejna sposobność do seansu wysokobudżetowej TikTokowej fabułki, inni będą przebierać nogami w miejscu, by znowu wymierzyć działa krytyki. Tak czy inaczej, obejrzą wszyscy.
W tym roku upłynęło dokładnie 20 lat od premiery naszego rodzimego Wiedźmina z Michałem Żebrowskim w roli głównej. Twór ten stał się przez lata synonimem filmowego szrotu. Ale tak jak Marek Brodzki miał ogromne problemy ze stworzeniem tego filmu i jednak zdecydował się dokończyć produkcję, serwując fanom byt niedorobiony, tak ekipa Lauren Hissrich dysponowała przecież nieporównanie większym komfortem finansowym podczas produkcji, a i tak rezultat ich pracy jest taki, jaki jest. Jakby celowo nie chcieli wyłożyć wszystkich kart na stół, jakby celowo sabotowali swój twór lub traktowali niektóre jego elementy z większą pobłażliwością, co miało z kolei wywoływać określone emocje lub podobać się konkretnej grupie odbiorców.
A ja po prostu wolałbym bez kombinowania, bez marketingowego kunktatorstwa – mroczną, angażującą, szorstką historię o białowłosym mutancie, który obnaża zepsutą moralność świata ludzi. Wychodzi jednak na to, że zanim ktoś wpadnie na ten prosty pomysł, najpierw będzie musiał na Wiedźminie odpowiednio zarobić.