W LESIE DZIŚ NIE ZAŚNIE NIKT. Horrendalny obóz niedomkniętych drzwi
Gęsty las. Duszny, niebezpieczny, przede wszystkim ogromny. Stąd nie ma ucieczki. Niczym w kultowych Płomieniach z 1981 roku, kiedy to morderczy obozowy poszukiwał zemsty, a twórcy korzystali z tego samego motywu campingu. Obok niego – mroczna historia, w teorii mrożąca krew żyłach, z początku kompetentnie budująca background zabójcy wpisanego w konwencję typowego horroru. I ci młodzi, oni zawsze się pojawiają. Mniej lub bardziej charyzmatyczni. Bezsprzecznie niezależni. Do tego dziarscy, przecież nie boją się wyzwań. W ich mniemaniu są po prostu nieomylni. Może nie wszyscy, ale – w tym przypadku – kontakt z rzeczywistością online sprawił, że mają się za bogów. Herosów, którym po prostu wolno. Wszystko wolno, bo takie są nasze realia. “Ich” realia. I za to muszą ponieść karę, za arogancję połączoną z brakiem pokładów jakiejkolwiek empatii. Przeżyją najsilniejsi. Ci „finałowi”, jak to mówią zasady poprawnie skonstruowanego slashera.
Widz otrzymuje każdy z elementów prostej slasherowej układanki, które mają się następnie złożyć w całość i zafundować mu porządną rozrywkę na kolejne półtorej godziny. Polscy twórcy mieli te fragmenty wręcz podane na tacy przez amerykańskie wzorce. Do tego dysponowali środkami, niesamowicie poprowadzoną reklamą i wielkimi nazwiskami (co jest paradoksem, bo nigdy nie zdarza się to w przypadku tego gatunku). Ten projekt mógł zdobyć wiele, a co najważniejsze, podbić nasze serca. Był w stanie zaszczepić w nas miłość do tego dość zapomnianego gatunku. A pamiętajmy, że nie udało się tego dwóm poprzednim tytułom: Legendzie (2005) i Porze mroku (2008). Oczekiwania były ogromne, „ejtisowy vibe” objawiał się w zwiastunie, a całość robiła wrażenie, o dziwo, przemyślanej, sprawnie zrealizowanej, tworzonej przez prawdziwych pasjonatów, ludzi rozumiejących dany gatunek. Kiedy odwołano premierę z powodu pandemii, cieszyliśmy się (tak, objawiam się tutaj jako przedpremierowy entuzjasta), że jest to słuszna decyzja; szkoda by było, gdyby ten produkt nie otrzymał należytego zwrotu finansowego. Parę dni później film wylądował na Netfliksie, a wszelkie pozytywne oczekiwania zostały rozwiane. Można rzec, że w rytm historycznego cytatu: „Żadnych marzeń, panowie, żadnych marzeń”…
W lesie dziś nie zaśnie nikt startuje bardzo powoli – Bartosz M. Kowalski ze spokojem przedstawia nam obóz „Adrenalina” (mający na celu wprowadzenie uczestników w tryb offline), jego zróżnicowanych uczestników, dodatkowo raczy odsłonić kawałek tajemnicy związanej ze zmorą zamieszkującą tytułowy las. Podążając za już i tak archaicznymi stereotypami, dostajemy nerda przy kości (Michał Lupa), tajemniczą Zosię (Wieniawa) i nieco rozpieszczoną Anielę (Gąsiewska). Trzeba rzec jedno, pomysł brzmi niby kompetentnie, każda z osób (w domyśle) jest w stanie wnieść coś od siebie do zespołu, a ich ilość pozwala widzowi z łatwością kalkulować, kto pierwszy zginie, a komu uda się dotrwać do samego końca. Z drugiej strony – a wie to każdy obcujący z kinem – nigdy nie było łatwo zmieścić sporej zawartości w tak krótkim czasie. Kowalski, podkreślam, próbuje jak najszybciej zobrazować szerokie spektrum bohaterów (oj, wielu ich!), a co za tym idzie, niemrawo zmierza ku katastrofie. Popełnia błąd, którego nie popełniano czterdzieści lat temu! Spędza czas na przedstawianiu postaci, a nie na częstszym zagęszczaniu akcji. Trudno bowiem komukolwiek dopingować w tych okolicznościach, skoro jest to rasowy slasher z definicji. Historie postaci Lupy czy Wieniawy, choć rozbudowane, są nieinteresujące. Wyrwane z kontekstu, przedstawione dla samego przedstawienia, są dosłownie nic niewarte. Bo i tak wiemy, jak dynamicznie zmieni się bieg wydarzeń, gdy na arenę wkroczy niepokojące monstrum. Działałoby to w horrorowej antologii, w czymś w rodzaju slasherowego serialu, gdzie jest miejsce na tego typu działania, gdzie możemy zżyć się z bohaterami, odczuwać emocje, kiedy walczą o przetrwanie. Ale nie tutaj.
Podobne wpisy
Kowalski pozwala ciągnąć się akcji, zamieniającej się w tą nieśmieszną teen dramę, a przy tym znajduje jeszcze czas (choć nie mam pojęcia jakim cudem), by wprowadzić trochę autorskiego komentarza pomiędzy całym przelewem krwi. Piotr Cyrwus gra złego księdza, który jest na tropie młodzieńczego homoseksualizmu, wodą święconą kropi telefony zabrane młodzieży, a przy tym mamrocze coś pod nosem i jeździ czarnym Mercedesem, co od razu wydaje się bardziej niż wymowne. Olaf Lubaszenko jako nieporadny policjant niepotrafiący wyjąć pistoletu także staje się symbolem krytyki… naszej miejscowej policji, która woli (dosłownie!, obejrzyjcie) rozmawiać z prostytutkami niż eliminować lokalne zagrożenia. Na chwilę pojawia się też Wojciech Mecwaldowski, parodiujący obozowy fanatyzm, a potem – tak po prostu – znika z ekranu tak, jak nasza ułudna już frajda. I nie byłoby w tych niespotykanych osobliwościach nic złego (bo możemy je nazwać małymi oryginalnościami), gdyby cokolwiek wnosiły do slasherowej narracji i synchronizowały się z prawami rządzącymi tym filmowym światem. A nie wnoszą nic, mają rozluźnić atmosferę, rozbawić widza, ale to humor kompletnie przestrzelony, który jawi się jako nieskutecznie wprowadzony suplement. Robi się z tego niesmaczna mieszanka, raczej zabijająca nasze szare komórki (nie tym sposobem, co trzeba) niż trzymająca w pełnym napięciu. Brakuje tu polotu, tajemniczości, absurdu, który również jest znaczącą częścią budowy dobrego slashera.
Wracając do praw rządzących filmowym światem, warto napomnieć, że twórcy łączą te swoje nietrafione, niemające większego sensu wstawki (ksiądz, policja itp.) z fundamentalnymi zasadami wykreowanymi wówczas, kiedy gatunek dopiero powstawał. U Kowalskiego śmierć związana jest stricte z technologią, to ona staje się czymś w rodzaju ciemnego fatum zapowiadającego nadejście zła (pierwszy Piątek trzynastego mówił o ignorancji wobec przeszłości, niesławny, kuriozalny Uśpiony obóz w przesadny sposób zwracał uwagę na problem toksycznej miłości matki), jednak ten wątek potraktowano tu po macoszemu. Ludzie tworzący naszą rodzimą produkcję mieli pełne pole manewru. Motyw offline mogli rozwijać z większym wyczuciem, w pełni nakreślić odcięcie od internetowego świata (w praktyce kończy się to na dwóch dialogach o Instagramie i YouTubie), a przy tym nie spajać go z walką o przetrwanie w tak fatalny sposób; zetknięcie z telefonami komórkowymi, wynikające z nielogicznych albo losowych postępowań bohaterów, zazwyczaj kończy się bliskim spotkaniem z ludobójczą kostuchą. Jest to kara za łamanie obozowego kodeksu, to także konsekwencja lekkomyślności (przeszłość rodziny Zosi), ale nie można było rozbudować tej kwestii? Pokusić się o jakiś końcowy metakomentarz, dodać parę ujęć urozmaicających temat? Coś, przez co moglibyśmy wspólnie stwierdzić, iż horror Kowalskiego stara się iść indywidualną drogą?