(NIE)ŻYWE TRUPY, czyli przyczyny rekordowo niskiej oglądalności “The Walking Dead”
The Walking Dead (umówmy się na oryginalny tytuł, Żywe trupy nie brzmią szczególnie zgrabnie) to pokaźna perła w koronie AMC. Walka o przetrwanie w świecie opanowanym przez chodzące trupy latami cieszyła się oglądalnością zawstydzającą konkurencję, z wielką Grą o tron na czele. Żaden inny serial wyświetlany w telewizji kablowej nie mógł się pochwalić takimi wynikami – średnia oscylująca wokół 20 milionów widzów (mowa o piątym sezonie) to naprawdę imponująca liczba. I choć nawet wtedy nie każdy odcinek utrzymywał wysoki poziom, całość ewidentnie angażowała i rozpalała wyobraźnię tłumów. Niezliczone rzesze fanów serialu czekały z niecierpliwością na każdy kolejny odcinek, ciekawe losów ukochanych postaci.
Niestety, mniej więcej dwa lata temu popularność serialu zaczęła się psuć, niczym zwłoki na pełnym słońcu. Paradoksalnie miało to miejsce tuż po wprowadzeniu najlepszego antagonisty w historii The Walking Dead i zarazem jednej z najciekawszych postaci serialu – Negana (przebojowy Jeffrey Dean Morgan). Przełom szóstego i siódmego sezonu zapowiadał nadejście złotych czasów dla całej serii – w końcu dostaliśmy czarny charakter, który wzbudzał autentyczne przerażenie, a walka z nim wydawała się niemożliwa. Niestety, świetna postać to za mało, by zrehabilitować kiepsko napisany i kiepsko nakręcony materiał. W efekcie drugi odcinek najnowszego (dziewiątego) sezonu oglądało mniej niż 5 milionów widzów – to najniższy wynik od czasu dwóch najsłabszych (pod kątem oglądalności) epizodów pierwszej serii. Skąd tak duży spadek?
Uwaga – spoilery z poprzednich sezonów!
Pierwsze większe błędy twórcy popełnili już w sezonie szóstym. Większe niż wcześniej niekonsekwencje w charakterach bohaterów, udawana śmierć Glenna i irytujący cliffhanger tuż przed dwumiesięczną przerwą w połowie sezonu – to wszystko zirytowało wielu fanów, ale prawdziwa bomba spadła w finale serii. Właśnie wtedy poznaliśmy rewelacyjnego Negana, który już na starcie udowodnił, że wysiłki grupy Ricka nie robią na nim wrażenia. Nasi bohaterowie stopniowo zaczynali wierzyć w to, że to oni są dominującą siłą i ciekawie było zobaczyć, jak bardzo się mylili. Wtedy następuje jednak niesamowicie frustrująca kulminacja odcinka – po szargającej nerwy wyliczance Negan wybiera jednego z bohaterów, by zatłuc go na śmierć kijem bejsbolowym. Całe zajście obserwujemy jednak z oczu rzeczonego bohatera, a całość kończy się jednym z najbardziej bezczelnych cliffhangerów w historii telewizji.
Jasne, fani spędzili całe wakacje na spekulacjach i domysłach, a rewelacyjne otwarcie siódmego sezonu było jednym z najpopularniejszych odcinków serii, ale zaraz potem pojawiły się kolejne problemy. Po pierwsze, Glenn i Abraham mieli bardzo liczne grono wielbicieli, którzy przyjęli ich brutalną śmierć ze zrozumiałym rozżaleniem. Po drugie, żaden moment siódmego sezonu (no, może wizyta Negana w Alexandrii pod nieobecność Ricka) nie zbliżył się nawet odrobinę do fenomenalnego pierwszego odcinka. Wspomniany cliffhanger sprawił też, że wielu czekało na rozwiązanie sytuacji, ale nie na ciąg dalszy. Choć wojna grupy Ricka z armią Negana wydawała się fascynująca w teorii, jej przedstawienie pozostawiało bardzo wiele do życzenia. Cały konflikt rozciągnięto na zbyt wiele odcinków, przez co w zasadzie co chwilę mieliśmy do czynienia z zapychaczami pozbawionymi jakiegokolwiek napięcia. Dużo większej niż wcześniej skali (co rusz nowe lokalizacje, nowe postaci, masa statystów, dużo scen akcji) niestety nie towarzyszył odpowiednio wysoki budżet. W efekcie wszystko zaczęło wyglądać tanio i umownie, czego kulminacją była kiepska bitwa w finale siódmego sezonu.
Podobne wpisy
Ten zapowiadał otwartą wojnę w ósmym sezonie, co budziło oczywiste obawy. Te poniekąd się ziściły – przedstawiając konflikt między dwiema grupami położono zbyt duży nacisk na strzelaniny i sceny akcji, z których nic nie wynikało. Trudno nie ziewać, oglądając, jak grupka ludzi po raz kolejny wali do siebie na oślep, nie trafiając w nikogo ważnego. Te starcia w nadmiarze zaczynały nudzić, a do tego były po prostu kiepsko nakręcone. Ósmy sezon naturalnie miał swoje momenty (uwięzienie księdza Gabriela z Neganem z pewnością do nich należy), zwłaszcza w swojej drugiej połowie, ale i tym razem popełniono pewne błędy. Zdaniem wielu fanów jednym z nich było zabicie postaci Carla – chłopca, który od pierwszych odcinków przeszedł najbardziej imponującą wędrówkę ze wszystkich postaci. Swego czasu mówiło się, że to on będzie przyszłością serii, stopniowo zastępując Ricka w roli lidera, ale do tego ewidentnie nie dojdzie.
Na całe szczęście los uśmiechnął się do Negana, który przeżył swoją porażkę w starciu z Rickiem i choć można mieć mu za złe wybryki z przeszłości, niedługo to dla niego wielu fanów dalej będzie oglądać The Walking Dead. Będzie tak ponieważ wkrótce pożegnamy się z Rickiem i Maggie, jako że już w wakacje zapowiedziano ich odejście z obsady serialu. I o ile wiele osób pożegnałoby Maggie bez większego żalu, to nie ulega żadnej wątpliwości, że Rick jest twarzą tej produkcji. Nic dziwnego, że po tych wieściach i rozczarowaniach z siódmego i ósmego sezonu masa widzów straciła zainteresowanie ciągiem dalszym. Po całkiem dobrym, ale niezbyt porywającym otwarciu dziewiątej serii sam obejrzałem drugi odcinek po tygodniu od emisji (a jeszcze nie tak dawno nie wyobrażałem sobie choćby dnia zwłoki) i to bez śladu dawnego entuzjazmu. Jak duże było więc moje zaskoczenie, kiedy po obejrzeniu kolejnego epizodu zorientowałem się, że czekam z niecierpliwością na przyszły poniedziałek!
Początek dziewiątego sezonu to zdecydowana powrót do formy sprzed dwóch lat i wcześniej. Sceny akcji są kompetentnie nakręcone i trzymają w napięciu, wątki rozwijają się sprawnie i bez dłużyzn (ale również bez idiotycznych błyskawicznych zwrotów o 180 stopni), a na horyzoncie zarysowuje się ciekawy, choć ryzykowny konflikt między bohaterami. Szkoda, że podeptane zaufanie i rychłe odejście Ricka rzucają cień na to wszystko – w dalszym ciągu trudno mi sobie wyobrazić utrzymanie tego poziomu bez najważniejszego bohatera serialu, zwłaszcza że wśród jego towarzyszy nie ma nikogo, kto godnie przejąłby jego rolę. Nawet dawny (?) ulubieniec fanów, Daryl, już od kilku sezonów traci na charyzmie i trudno go sobie wyobrazić w roli nowego lidera. W moich oczach jedyną nadzieją na uniknięcie porażki jest dużo większa rola i potencjalna ewolucja (byle z umiarem) Negana. On jako jedyny wciąż ma ogromny niewykorzystany potencjał i potencjalne niespodzianki w zanadrzu. Negan na prezydenta!