JAK NAKRĘCIĆ DOBRY SEQUEL. Dobry – czyli jaki?
Prawie dwadzieścia lat temu Wachowscy (wtedy jeszcze znani jako bracia, dziś – siostry Wachowskie) zaprezentowali niezwykłe połączenie gatunkowo-tematyczne, którym widzowie zachwycili się niemal jednogłośnie. Matrix oferował świat będący jedynie wyobrażeniem: teoretycznie mogło się w nim zdarzyć wszystko, a prawa fizyki i logiki nie istniały. Pierwsza część intrygowała połączeniem pleneru bezdusznego miasta z drapaczami chmur i tłumami identycznych przechodniów z wnętrzami rodem z azjatyckich animacji. Świat wypełniała galeria ciekawych osobowości, a sekwencje akcji (zrealizowane na najwyższym poziomie) wynikały ze scenariusza i były z nim nierozerwalnie połączone. Sequel – Matrix Reaktywacja był większy, głośniejszy, ale niekoniecznie lepszy. Jednak twórcom udało się zachować dobre proporcje i ciekawie rozwinąć kilka wątków, przenieść bohaterów w kilka nowych miejsc i wykorzystać ustalone wcześniej reguły (czy raczej ich brak) do spójnej kontynuacji. Trzecia część, Matrix Rewolucje, to już jednak całkowite zaprzepaszczenie całego potencjału tkwiącego w tym pomyśle. Ogromne możliwości, jakie dawał, zostały ograniczone do dwóch olbrzymich, nudnych sekwencji akcji. Jedna z nich polega na ciągłym powtarzaniu tego samego motywu – bijatyki dwóch gości, z których każdy ma teoretycznie nieograniczoną moc. Twórcy odeszli od pomysłowego użytkowania scenografii i efektów specjalnych na rzecz bezustanne powtarzanego bicia i kopania, z których przez większość czasu nic nie wynika. Wszystko to rozgrywa się na ulicy zlanej deszczem. Druga sekwencja to oblężenie ostatniego bastionu ludzkości – miasta Syjon, zbudowanego na gasnącym jądrze Ziemi. I tutaj również ograniczono się do po tysiąckroć powtarzanych ujęć strzelających robotów i ostrzeliwanych robotów. Wszystkie możliwości, jakie dawał nieograniczony zasadami świat Matrixa, zostały odsunięte na bok na potrzebę rozwiązania akcji w nudny, powtarzalny i przeciągnięty do bólu sposób.
Big Idea
Wreszcie są filmy zbudowane wokół jednego pomysłu, który napędza wszystkie inne elementy świata przedstawionego. Pomysł ten określa się mianem high-concept i zwykle wyraża pytaniem w stylu „co by były, gdyby…”. Co by było, gdyby przywrócić dinozaury do życia? Steven Spielberg odpowiedział na to pytanie swoim popisowym Parkiem Jurajskim już w 1993 roku, ale trend się utrzymuje do dziś. Tematów nie brakuje, chociaż twórcy wyraźnie wolą się powtarzać.
Co by było, gdyby człowiek otrzymał boską moc? Przekonał się o tym bohater Bruce’a Wszechmogącego, wysokobudżetowej komedii z tytułową rolą Jima Carreya. Niewdzięczny, egoistyczny, zapatrzony w siebie telewizyjny prezenter bez przerwy oskarża Boga o swoje drobne niepowodzenia. Pewnego dnia, kiedy po raz kolejny unosi pięści ku niebu, Stwórca robi mu niespodziankę i… zaprasza go na audiencję. Pod postacią Morgana Freemana, Bóg rozmawia z Bruce’em i na tydzień przekazuje mu całą swoją władzę. Bohater szybko przekonuje się, że bycie Bogiem wcale nie jest prostym zadaniem. Do oczywistego morału prowadzi scenariusz złożony z kilku udanych skeczy, kilku mniej udanych skeczy, kilku melodramatycznych uniesień i fenomenalnej sceny z udziałem Steve’a Carella. Seans jest lekki, przyjemny, niezobowiązujący, ale ciekawy koncept, solidne aktorstwo i pozytywne przesłanie wystarczyły, by film zarobił na tyle dużo, aby twórcy szybko przygotowali sequel. Tym razem to Evan, kolega Bruce’a z pracy, zostaje “Wszechmogącym”. Już sam tytuł sequela wprowadza widza w błąd – Evan wcale nie dostaje tej samej mocy, co jego poprzednik. Z jednej strony to dobrze, bo po co się powtarzać, ale twórcy brną w ślepy zaułek. Bohater otrzymuje zadanie zbudowania arki, która pomoże ocalić zwierzęta (i ludzi) podczas nadchodzącej powodzi, skutku działań chciwych biznesmenów. Boskie wpływy wyraźnie wyczuwalne, ale problem leży u podstaw: o ile pomiędzy Bruce’em i Bogiem istniał faktycznie jakiś konflikt, który prowadził do konfrontacji zakończonej refleksją, o tyle Evan dostaje w pakiecie problem i jego rozwiązanie. Właściwie nie musi nic robić, poza przekonaniem kilku sceptycznych osób do swojej racji. Evan nie wyciąga z tej historii żadnej nauki, podobnie jak widz. Biblijny przekaz zostaje sprowadzony do popisów charakteryzatorskich, kiedy Carellowi wyrasta długa, siwa broda, wzorem Noego. Bruce Wszechmogący nie był arcydziełem, ale Evan to już popłuczyny wyjątkowo niskiej jakości i przykład sequela niepotrzebnego, nieudanego i nietrafionego. W dodatku to jeden z niewielu filmów, w których Steve Carell jest zupełnie nieśmieszny.