EASTWOOD i kobiety, czyli CO SIĘ WYDARZYŁO W MADISON COUNTY
Wy też słyszeliście, że Clint Eastwood ponoć źle potraktował pracującą kobietę w swoim najnowszym filmie? Śmiał zasugerować, że pewna pani mogła pójść do łóżka z pewnym mężczyzną tylko po to, by uzyskać od niego cenne informacje. Może i nie powinno być to normą, ale czy powinno nas to zaskakiwać? Znam jednak lepszą historię. O kobiecie, którą znudziło bycie kurą domową. O kobiecie, której wystarczyły cztery dni bez męża, by oddać się w ramiona innego. Jeśli jednak myślicie, że to Co się wydarzyło w Madison County jest z gruntu obrazoburcze i wystawia kobietom nieprzychylne świadectwo, to jesteście w ogromnym błędzie.
Jest coś przewrotnego w tym, że zarówno za podstawą do scenariusza, czyli książką o tym samym tytule, jak i samym filmem stoją mężczyźni. A niby nie znamy się tak na kobietach, jak one same na sobie. Nie znamy się na ich pragnieniach, nie znamy się na ich fascynacjach, bo reprezentują wewnętrzny świat radykalnie inny od męskiego. Facet ma w sobie za mało empatii. Ponoć. A jednak Robert James Waller dostarczył Clintowi Eastwoodowi niesamowitego materiału, który ten drugi zdołał zamienić w, nie bójmy się słów, arcydzieło melodramatu. Portret kobiety w nim zawarty jest szalenie istotny, ponieważ niejako koresponduje z wymogami współczesnych czasów, obliczonych na uwznioślanie i wizerunkowe zadowalanie kobiet przy każdej możliwej okazji. Choć nie jest to takie oczywiste.
Podobne wpisy
Jeśli udawanie facetów wydaje się nam sztuczne, a zamienianie sukienki na spodnie wieje już nadmiernym uproszczeniem, warto raz jeszcze zadać sobie pytanie, na czym tak naprawdę polega siła kobiety. Na tym, że tak jak facet potrafi dać w ryj? Na tym, że tak jak facet potrafi sama o siebie zadbać? Jeśli filmy mają czegoś nas uczyć, mają czynić jakieś społeczne dobro, to co takiego wartościowego winny uskuteczniać, by faktycznie przełożyć się na umocnienie kobiecej pozycji? Może po prostu wypada pójść torem zaproponowanym w 1995 roku przez Clinta Eastwooda, który biorąc na warsztat prostą historię o kobiecie znudzonej codziennością, kobiecie niebędącej samej, ale za to bardzo samotnej, zrobił to, o czym wielu twórców zapomina – pozwolił powiedzieć swojej bohaterce to, co ona sama chce przekazać, a nie to, co wymaga od niej konwencja. To właśnie w podejmowanych przez nią wyborach tkwi największa siła.
Dylematy Franceski to kolejne echo biblijnego zakazanego owocu. Jeśli zdecydujesz się zjeść akurat to jabłko, ściągniesz na siebie potępienie – tak właśnie, zdawać by się mogło, brzmi pobrzmiewający w naszych głowach głos Stwórcy, grożącego przy tym palcem. Problem w tym, że właśnie to, co niedostępne, stanowi dla nas największą pokusę. Stąd w końcu staliśmy się grzeszni – bo przekroczyliśmy granicę. Można się zastanawiać, czy gdyby mąż głównej bohaterki w jakikolwiek sposób urozmaicał jej czas lub gdyby doceniał jej domową pracę i starał się, by co jakiś czas mogła o niej zapomnieć, wówczas fotograf Robert nie okazałby się tak atrakcyjny. Ale wyłączając relatywizm, sprawa jest aż nadto prosta – Francesca nie mogła pozwolić sobie na ten romans. Koniec i basta.
Stało się. Wir emocji wziął górę. Któż by nie uległ. Któż by się nie zatracił. Nawet mając świadomość wątpliwego moralnie charakteru sytuacji, kibicuję tej parze, dlatego że gdzieś tam podświadomie pragnę w ten sposób usprawiedliwić własne fascynacje płcią przeciwną, stojące w opozycji do obrączki na palcu. Francesca o tej obrączce zapomniała, ale daleki jestem od kategorycznego potępienia jej czynów. To nie powód, by palić ją na stosie. Klucz do właściwego zrozumienia tej opowieści zawarty został w listach do dzieci. W jej ostatniej woli. Z nich jasno klaruje się, że właśnie dlatego, że kobieta nie uległa ostatecznie temu zauroczeniu, zwyciężyła miłość – do siebie, dzieci, męża, ale także do przyjaciela, którego mogła na stałe umieścić w sercu. Paradoksalnie to przygaszenie ognia sprawiło, że żar tlił się przez długie lata.
Ja wiem, co waszym zdaniem powinna zrobić kobieta wyemancypowana, niebojąca się patriarchatu. Dokładnie to, co zaczęła już robić w jednej ze scen, gdy walizki z pustych szybko stały się pełne. Powinna rzucić to wszystko w cholerę, chwycić Roberta za rękę i wyruszyć z nim w niekończącą się podróż, zaczynając najlepiej od Afryki – im większa egzotyka, tym skuteczniejsze przełamanie życiowej rutyny. Tak się jednak nie dzieje, ponieważ bohaterka w porę budzi się z ułudy, w którą sama wpadła. Co nietypowe, to kobieta, nie mężczyzna, zaczyna umiejętnie dodawać i myśleć logicznie. Zaczyna uciszać głos serca, by pozwolić dojść do głosu rozsądkowi. Ten wystawia fascynacji Robertem przykre świadectwo. Ryzyko, że im nie wyjdzie, jest duże. Ryzyko, że nawet ta ekscytacja po czasie zamieni się w nudę, jest jeszcze większe. Natomiast strata w postaci zerwania z mężem, dziećmi, domem, dorobkiem i znajomościami – niewspółmierna do korzyści.
To zaskakujące, że to facet w tej układance wydaje się być większym marzycielem niż kobieta. Zwykło się uważać, że problemem kobiet jest to, że kierują się w życiu zasadą uczuć. W jednej z najbardziej przejmujących scen w filmie Robert do końca liczy, że jego kochanka wyjdzie z samochodu swego męża i ucieknie z nim w siną dal. Jest jednak dzielna, bo trzyma się swojej woli. Woli, którą ma i której nie zawaha się użyć. Widać, że emocje w niej aż buzują, ale finalnie okazuje się być twardsza niż niejeden westernowy bohater Clinta Eastwooda. Wybrała dzieci i męża nie dlatego, że kocha bycie kurą domową, ale dlatego, że chce zachować w pamięci te cztery piękne dni, które dowiodły jej, że jest kimś znacznie, znacznie więcej. Że jest kobietą wyzwoloną, świadomą siebie, swej siły, swych potrzeb. Mówiąca „tak”, gdy potrzebuje, i „nie”, gdy sobie po prostu nie życzy.
Co się wydarzyło w Madison County? Kobieta zmazała plamę grzechu pierworodnego. Dokonała właściwego wyboru.