search
REKLAMA
Felietony

DRUGIE DNO #47: Chłam nie jest piękny!

Jakub Piwoński

16 listopada 2017

REKLAMA

Jako muzealnik dość często mam okazję mierzyć się z dylematem dotyczącym tego, czym właściwie jest sztuka, co kryje się pod tym oczywistym, acz niejednoznacznym pojęciem. Dylematem iście filozoficznym w podtekście, bo dotykającym samej definicji piękna. I już sam fakt tego, że sztuki nie da się dziś jednoznacznie sklasyfikować, świadczy o tym, w jak dziwnych czasach przyszło nam żyć.

Uprzedzam – będzie to wypowiedź z kategorii tych „kiedyś było lepiej”.  Mam wrażenie, że wszelkie dywagacje nad kondycją współczesnej sztuki, w tym także współczesnego kina, nie mogą obejść się bez tego oczywistego wręcz odniesienia do przeszłości. Bo czy nie wydaje się wam co najmniej dziwne, że wszystko co oryginalne, przełomowe, kompleksowe, słowem – najlepsze – zostało w danej dziedzinie przedstawione dawno temu? Dziś bowiem mamy jedynie do czynienia z dziełami, które bazując na obszernym dorobku kultury, wybierają te smakowitsze kąski i tworzą z nich nowe danie, zazwyczaj jednak wtórne względem pierwowzoru. Ale to akurat najmniejszy problem. Bo co zrobić z tymi tworami, które zostały zaprojektowane bez większego ładu i składu, bez użycia linijki, bardziej na czuja niż z konkretnym kunsztem? Co jeśli, nie wiedzieć czemu, zwraca się na nie uwagę i nadaje im znaczenie? Szukając przyczyny takiego stanu rzeczy, cofnijmy się do samego początku.

<em>Stworzenie Adama<em>

Sztuka zrodziła się z potrzeby odzwierciedlania świata. Człowiek od zawsze czuł silną chęć ustosunkowania się do otaczającej go rzeczywistości, czy to w formie obrazu, czy to w formie opowieści. Otaczające go kształty i dźwięki stanowiły niewyczerpane źródło inspiracji. Proces ten trwa już od momentu, gdy nasi przodkowie spostrzegli, że swych zręcznych dłoni mogą używać do czegoś więcej niż tylko trzymania maczugi. Potem nastąpił etap nadawania znaczeń, ustalania kryteriów piękna – czyli tego, co chce się na danym materiale oddać. Nastąpił także etap rozbicia – społeczeństwo podzieliło się na tych, którzy potrafili jedynie machać palcem po wodzie, i na tych, którzy byli artystami – swoistą elitą tworzącą wygórowane formy, których staranność i kunszt stanowi punkt odniesienia do dnia dzisiejszego.

Dlatego pojawiły się dwa podstawowe kanały komunikacji w obrębie treści kulturowych – niski i wysoki. Niski miał służyć gawiedzi, która szukała w sztuce prostej, wręcz infantylnej rozrywki, budzącej jednoznaczne skojarzenia, niewymagającej większego wysiłku poznawczego. Wysoki natomiast to kanał przeznaczony dla tych szukających w sztuce czegoś więcej. Frapujących myśli, symetrycznych struktur, wysmakowanej estetyki – słowem, piękna. Artyści spełniający te oczekiwania przeszli przez czasy wzniosłego średniowiecza, przełomowego renesansu, szalonego baroku, za każdym razem jasno określając kryteria, którymi posługują się formułując sztukę. Kryteria, które przez lata były wzorem dla następców.

Sztuka z celuloidu

Rewolucja przemysłowa przyniosła nowe możliwości. Pojawiła się fotografia, a potem film – formy iście spektakularne. Po pierwsze dlatego, że zdołały odtworzyć świat wyjątkowo dokładnie, i to przy pomocy narzędzia, a nie sprawnej ręki artysty, jak dotychczas. Po drugie dlatego, i tu mowa oczywiście o filmie, że została przełamana odwieczna bariera sztuki, polegająca na niemożności zapamiętania i odzwierciedlenia ruchu. To zaskakujące, w jaki sposób film się rozwinął. Jako jeden z naturalnych etapów ewolucji sztuki przejawia bowiem w swym bogactwie przykłady takich projektów, które niczym nie przypominają tego, co legło u podstaw potrzeby przetwarzania świata.

Po drugiej wojnie światowej wiele zmieniło się nie tylko w społeczeństwie, ale także w sposobie postrzegania sztuki. Przyszedł bowiem etap, którego głównym założeniem było wywrócenie do góry nogami wszystkiego tego, co przez wieki uznawano za piękne, estetyczne, wartościowe. Piękne stało się nie to, co obiektywne, ale to, co się komuś podoba, a gust, jak wiadomo, każdy ma inny i bezwzględnie należy się nim pochwalić. Wszystko zatem stało się względne, pozostając w zakresie interpretacji. Upadły autorytety i paradygmaty. Etap ten umownie nazywamy postmodernizmem. Według mnie zarówno w przypadku filmu, jak i innych dziedzin sztuki można wyróżnić dwa rodzaje twórców postmodernistycznych: tych, którzy tworzą chałturę, wmawiając nam, że jest ona czymś więcej, i tych, którzy tworzą coś więcej pod płaszczykiem chałtury. Granica między jednym a drugim jest jednak czasami bardzo trudno dostrzegalna.

Marilyn Monroe jako sztuka kiczu

I teraz, w końcu, pozwolę sobie przejść do meritum. Gdy przyglądam się kultowi, jaki roztacza się wokół takiego filmu jak The Room, który doczekał się nawet – o zgrozo – filmu fabularnego, obrazującego ów fenomen, to muszę przyznać, że nóż mi się w kieszeni otwiera. Jak bardzo ubodzy musimy być w duchu, jak bardzo nisko upadło nasze poczucie estetyki, by móc dostrzec w tym wątpliwym dziele jakiekolwiek pokłady niesienia rozrywki. Film, który został nakręcony przez całkowitego ignoranta, marzyciela zaślepionego kulawą wizją tworzenia, o którym nie wiadomo, czy jest w pełni zdrów na umyśle, cieszy się dziś radosnym odbiorem tłuszczy. Dlaczego tak się dzieje i jaki jest sens tego zjawiska?

Z tym wiąże się zabawna historia. Bo okazuje się, że publika paradoksalnie w większości w pełni zdaje sobie sprawę z bijącej z ekranu tandety. Wie, bo nastały czasy, w których tak jak wszyscy mogą być artystą, tak wszyscy też mogą być krytykami, dlatego coś tam o jakości dzieła niejeden potrafi powiedzieć, a realizacyjną mieliznę da się wyłapać. Ale nawet mimo zdawania sobie sprawy z tego, że w przypadku The Room i wielu jemu podobnych „dzieł” mamy do czynienia z tym, co znajduje się tuż pod poziomem dna, wszyscy zgodnie nagradzają film oklaskami. A to dlatego, że z uwagi na dzisiejszy przesyt treści odczuwamy przewrotną radość z obcowania z czymś, co złe, słabe i bezwartościowe. I nawet zadawane podczas seansu retoryczne pytanie „Jezu, jak można było stworzyć takie gówno?” nie prowadzi nas do wyłączenia odbiornika, względnie wyjścia z kina.

<em>Plan dziewięć z kosmosu<em> Najgorszy film w historii

Jest to jednak niebezpieczna praktyka. Przez kult roztoczony czasem mimowolnie, czasem celowo wokół tworów tego pokroju nobilitujemy tych, którzy tę dalece niedoskonałą – posługując się tym razem eufemizmem – sztukę formułują. Oni czują się ważni, myślą, że trafili swoim przekazem w samo sedno, przy czym jest przecież dokładnie odwrotnie. Ed Wood, Uwe Boll, Tommy Wiseau i im podobni nigdy nie dowiedzą się, w czym tkwi miernota ich praktyki, jeśli dalej będziemy dawać im przyzwolenie (i pieniądze) na ich produkcje, które później obejrzymy. Filmy złe winny spotykać się z jednoznacznym społecznym ostracyzmem. Dziś jednak, w ramach tego, że w granicach kultury popularnej, wolnej od kategorii wysokiej i niskiej, nawet największa szmira może stać obok arcydzieła, filmy klasy Z – jak określa je redakcyjny kolega – zawsze znajdą swoją niszę, zawsze znajdą swoje uzasadnienie. Akceptuję fakt ich istnienia, mają swoją niszę, ale na Boga, nie nazywajmy ich sztuką.

Dyskusję o tym, co jest sztuką, a co nie, co jest wartościowe, a co nie, można uciąć tak naprawdę w jednym zdaniu. Dzisiejsza kultura jest tak obszerna, że znajdzie się w niej miejsce dla każdego, nawet najmniej wysmakowanego przedstawiciela. Kicz bowiem zyskał na znaczeniu. Główny nurt płynie zatem swoim rytmem, a obok niego mamy produkcje niezależne, a jeszcze dalej plasuje się filmowa amatorka, która często zagospodarowują najbardziej prymitywne potrzeby widowni. Widowni dowartościowującej się tym, że ktoś tworzy na tym samym poziomie, lub gorzej od nich samych. W tym paleta jest szeroka, do wyboru, do koloru. Zawsze jednak powinien liczyć się sens przekazu oraz to, na ile świadomie podejdzie się do kwestii żonglowania kiczem i wykorzystywania go w nowej formie. Widz powinien wiedzieć, że twórca trzęsie kamerą lub ubiera aktorów w kompletne szmaty nie dlatego, że inaczej nie potrafi, ale dlatego, że jest to element stylistyki. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia z porażką niegodną niczyjej uwagi.

<em>The Room<em> Najlepszy z najgorszych filmów w historii

Według mnie o wiele więcej porządku byłoby, gdyby kryteria obiektywnego piękna zostały przywrócone, a dzieła całkowicie pozbawione symetrii, wrażliwości i w końcu nawet czysto rzemieślniczych umiejętności lądowały na śmietniku historii. Swoje myślenie zawsze staram się poprzeć przykładem rodem z kosmosu. Dosłownie. Niech każdy z was założy taką hipotetyczną sytuację, że odpowiada za zawartość tego, co umieszczone jest kosmicznej kapsule, wysyłanej w przestrzeń kosmiczną. Kapsuła ma służyć jako komunikat skierowany do przedstawicieli obcych cywilizacji, w którym my, Ziemianie, możemy zaprezentować się z jak najlepszej strony. Zadam wam jedno pytanie: jakie dzieła umieścilibyście w tej kapsule, aby oddały specyfikę naszej kultury, jej bogactwo, złożoność i piękno? Stawiam orzechy przeciw dolarom, że choć na co dzień stoicie po stronie tych, którzy znajdują uzasadnienie dla istnienia czegoś tak złego i nikomu niepotrzebnego jak The Room lub Oślizgły dusiciel, to jednak nikt z was nie chciałby ich do tej kapsuły wsadzić. Mam rację?

korekta: Kornelia Farynowska

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA