search
REKLAMA
Felietony

Drugie Dno #41: Aktorska dolina niesamowitości – śmierć nie stanowi problemu!

Jakub Piwoński

3 stycznia 2017

REKLAMA

Nie milkną echa po śmierci Carrie Fisher. Abstrahując od samego faktu straty aktorki, sprawa jej odejścia budzi największe emocje w kontekście planów studia Disneya – jej głównego pracodawcy i posiadacza praw do odgrywanej przez nią postaci Lei Organy. Nie jest tajemnicą, że decydenci z Disneya chcieli obsadzić Fisher zarówno w VIII, jak i IX epizodzie gwiezdnej sagi. Atak serca i przedwczesna śmierć aktorki częściowo zniweczyły te plany, ale szczęście w nieszczęściu polega na tym, że tragedia ta przyszła tuż po zakończeniu zdjęć do VIII epizodu. Co jednak z udziałem Fisher (i księżniczki Lei) w epizodzie IX?

Niedawno okazało się, że Disney ubezpieczył się na ewentualność fizycznej straty odtwórczyni roli słynnej księżniczki, dzięki czemu teraz, po jej śmierci, studio ma otrzymać pięćdziesiąt milionów dolarów odszkodowania. Na co mogą zostać przeznaczone te pieniądze? Otóż bardzo możliwe, że zostanie uruchomiony proces nanoszenia zmian w gotowych już scenariuszach czekających na realizację epizodów. Proces oczywiście mający na celu zakończenie ekranowego żywota Lei Organy. Ale jest też inna ewentualność dobrego spożytkowania tych pięćdziesięciu milionów. Bynajmniej nie chodzi o możliwość zastąpienia Carrie Fisher inną aktorką w zbliżonym wieku i o względnie podobnych rysach twarzy. Łotr 1 otworzył bowiem furtkę do pójścia o krok dalej.

I tu drobna uwaga – dalsza część tekstu zdradza poszczególne elementy fabuły filmu Łotr 1. Jeśli zatem jeszcze go nie widziałeś, lepiej zakończ czytanie, jeśli nie lubisz psuć sobie zabawy.

Gdy podczas niedawnego seansu pierwszego spin offu gwiezdnej sagi ujrzałem na ekranie Wielkiego Moffa Tarkina w swym cyfrowym powrocie, musiałem przetrzeć oczy ze zdziwienia. Zdecydowanie nie jest to już to samo, co cyfrowa dokrętka materiału uskuteczniana po przedwczesnej stracie gwiazdy widowiska (Szybcy i wściekli 7). To niezwykłe, w jakim kierunku rozwinęła się technologia performance capture, która przechwytując ruch i mimikę aktora, pozwala na stworzenie niezwykle realistycznych modeli twarzy. To nic, że pierwotnie odgrywający Tarkina aktor, Peter Cushing, nie żyje od 1994 roku. Dzięki mimice (i kształtowi) twarzy brytyjskiego aktora Guya Henry’ego oraz jego podobnie brzmiącemu głosowi udało się cyfrowo wskrzesić nie będącego już z nami aktora i odtworzyć postać Tarkina w oryginalnej wersji, tym razem bez uciekania się do zamienników (jak to było w na przykład w Zemście Sithów, gdzie pod sztucznie wyglądającą maską ukrywał się Wayn Pygram). Odpowiedzialni za to są oczywiście specjaliści z Industrial Light & Magic.

Analogiczną metodę zastosowano także przy Lei Organie, która dość niespodziewanie pojawia się w filmie tuż przed napisami końcowymi. W jej przypadku to aktorka Ingvild Deila posłużyła jako model dla cyfrowego odtworzenia młodej Carrie Fisher.

Efekt? Zgoda, nie da się nie docenić niebywałego kunsztu tej pracy. Jest to jednocześnie bodaj najwyższy punkt rozwoju technologii animacji komputerowej. Aczkolwiek akurat ja nie potrafię wyzbyć się uczucia dyskomfortu towarzyszącego mi podczas oglądania takich, jak by nie patrzeć, nierealnych wizerunków w połączeniu z realnym obrazem. Poniekąd ma to związek z koncepcją doliny niesamowitości, wedle której z naturalnym odrzuceniem traktujemy wszelkie nieprawdziwe prezentacje człowieka jak roboty czy animacje komputerowe właśnie. Bardziej od tego działa jednak na mnie niepokojące pytanie o etyczne podłoże takich praktyk. Czy śmierć aktora ostatecznie przestała być już przeszkodą dla ponownego zagrania jego twarzą? Wszak artysta nie może wówczas w żaden sposób ustosunkować się do twórczego procesu przetwarzania i ponownej interpretacji jego wizerunku. Innymi słowy, czy na naszych oczach upada nienaruszalna świętość?

Nie ma wątpliwości, że jednym z największych wyróżników zawodu aktora jest to, że daje on przyczynek do… nieśmiertelności. Status ten można bowiem uzyskać dzięki nieprzerwanemu trwaniu filmowych bohaterów w kulturze. Oglądając po latach pamiętny emocjonalny występ Jamesa Deana w Buntowniku bez powodu, ma się wrażenie, że postać przetrwała próbę czasu i z niesionym na swych barkach przesłaniem wpisała się w nowe realia. Tak tworzone są wzorce, archetypy, które prowadzą swój wieczny żywot w annałach kultury. Aktorzy z pewnością nie brali jednak pod uwagę, że w przyszłości nieśmiertelność ich wizerunku będzie osiągana w o wiele bardziej dosłowny sposób. A umożliwi to nie ich świadoma wola i talent, a technologiczny cud.

Kilka lat temu szerokim echem w mediach odbiła się reklama czekolady, wykorzystująca wizerunek Audrey Hepburn (nieżyjącej od 1993 roku). Później w podobnym duchu powstała reklama perfum od Diora, w której tuż obok Charlize Theron możemy zobaczyć dawne kobiece gwiazdy światowego kina, m.in. Grace Kelly i Marilyn Monroe. Ożywienie aktorek w reklamie naturalnie wzbudzało wiele kontrowersji, ale założę się, że jednocześnie przyczyniło się do wzrostu sprzedaży rozpowszechnianego produktu. I zapewne tak samo podziałał hologramowy występ Tupaca, koncertującego wraz ze Snoop Doggiem w 2012 roku. Z jednej strony zatem da się słyszeć oczywiste głosy oburzenia, ale po drugiej stronie sytuują się stęsknione za idolem serca fanów, dla których każda możliwość ponownego obcowania z ich ulubieńcem jest z zasady dobra.

Najciekawsze jest w tym to, że z prawnego punktu widzenia nie mamy do czynienia z jakimikolwiek nadużyciami. Procedura jest w tym wypadku taka, że należy zwrócić się o zgodę do rodziny aktora, gdyż to ona trzyma pieczę nad majątkowymi prawami do jego wizerunku. Wywalczył to syn Beli Lugosiego, a miało to miejsce w 1985 roku w Kalifornii. Nie mógł bowiem znieść bezkarnej dowolności w popularyzacji podobizny ojca. Może być też tak, że to indywidualny kontrakt, którego warunki pozostają dla nas tajemnicą, daje studiu możliwość operowania wizerunkiem aktora w przyszłości (bo twarz i sposób gry mogą być własnością intelektualną aktora, ale już wykreowana przez niego postać, powstała na warunkach i za pieniądze producenta – niekoniecznie). Ale są też takie przypadki, w których aktorzy – świadomi tego, co się wyprawia – już teraz zastrzegają sobie, że pod żadnym pozorem nie zgadzają się na pośmiertne sygnowanie ich twarzą produktów, w tym także nowych filmów. Jeszcze przed swoją samobójczą śmiercią zdążył o to zadbać sam Robin Williams, przez co do roku 2039 nikt nie będzie mógł go „ożywić” w żadnej cyfrowej czy hologramowej formie.

Pozostaje zatem przyjąć do wiadomości fakt, iż sztuka ulega ciągłej ewolucji. Dla twórców otwarte furtki, kierujące do ponownego wykorzystania znanego w popkulturze wizerunku, działają jak zachęta do ich przekroczenia. Wiedzą bowiem, iż jest to podparte uczuciami fanów. I nic w tej kwestii się nie zmieni. Cyfrowe prezentacje będą coraz dokładniejsze, a efekt doliny niesamowitości, także przez powszechność, coraz mniej odczuwalny. Póki co przeszkodą są najwyraźniej jedynie koszty – zastosowanie takich efektów jest bardzo drogie, nie każde studio chce sobie na to pozwolić.

Ale wyobraźcie sobie sytuację, w której za kilka bądź kilkanaście lat, gdy performance capture będzie chlebem powszednim filmowych widowisk, nakręcony zostanie film z pełnym udziałem jakieś dawnej gwiazdy, na przykład wspomnianym Jamesem Deanem. To nie jest fantastyczny scenariusz i lepiej, jakbyśmy już teraz potrafili się na niego przygotować.

A pamiętajmy także, że CGI nie musi przydać się tylko w wypadku wskrzeszania umarłego aktora, ale także… odmładzania tego żyjącego. Jak to może wyglądać, dał już przykład Brad Pitt w Ciekawym przypadku Benjamina Buttona, ale także Robert Downey Jr. w trzecim Kapitanie Ameryce. Ostatnio nawet producent wyczekiwanego filmu Scorsesego The Irishman wyraźnie zasugerował, że brane jest pod uwagę, by na potrzeby filmu cyfrowo odmłodzić Roberta De Niro. To trochę inna para kaloszy, gdyż tutaj użycie CGI do odmłodzenia aktora nie jest w żaden sposób uwarunkowane fabularnie i stanowi jedynie efektowny kaprys twórców. Kaprys, który już wkrótce może stać się codziennością.

Najtrudniejsze dla nas, odbiorców i znawców sztuki, będzie nie tyle ocenienie, czy wskrzeszanie aktora jest etyczne, czy nie, gdyż tu zdania pozostaną podzielone, a raczej rozstrzygnięcie dylematu natury artystycznej. Bo kto tak naprawdę przyczynił się do ponownego wykreowania postaci Wielkiego Moffa Tarkina – Guy Henry, magicy grafiki komputerowej czy też… Peter Cushing? Choć póki co Hollywood wciąż podchodzi do takich prezentacji jak do efektownych ciekawostek, jestem przekonany, że kwestią czasu jest precedens, na bazie którego nagroda za cyfrową postać powędruje nie tylko do specjalistów od efektów, ale także do aktora.

Nie żegnajcie się zatem z księżniczką Leią o twarzy Carrie Fisher. Możliwe, że wróci do nas jeszcze nieraz.

korekta: Kornelia Farynowska

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA