search
REKLAMA
Felietony

Dopiero FILMY uświadamiają mi, jak ten czas ZAPIEPRZA

Was także podczas seansu Harry’ego Pottera: Powrotu do Hogwartu złapała nostalgia?

Jakub Piwoński

13 stycznia 2022

REKLAMA

Znacie to uczucie, gdy dopiero film uświadamia wam, jak bardzo posunęliście się w czasie? Wspominając tytuły, przy których się wychowywaliśmy, co jakiś czas natrafiamy na moment, kiedy w danym roku obchodzimy okrągłą rocznicę ich premiery. To właśnie wtedy, gdy Internet świętuje jubileusz, nam na duszy jakoś źle i nieprzyjemnie. Już wiecie dlaczego. Dociera do nas wówczas smutna prawda – codziennie uczymy się chwytać chwilę, ale czas i tak pędzi na złamanie karku.

Nie wiem jak wam, ale mnie podczas oglądania udostępnionego na HBO specjalnego programu Harry Potter: Powrót do Hogwartu zrobiło się bardzo smutno. Nie tyle dlatego, że trochę tęskno mi do tego świata, do uczuć, które wywoływała lektura słynnej serii książek J.K. Rowling. Bardziej dlatego, że przy okazji ponownego spotkania z Harrym, Hermioną i Ronem ponownie wszedłem w kontakt z młodszą wersją siebie i wypełniło mnie uczucie dojmującej, przenikliwej nostalgii. Gruba warstwa oczekiwań społecznych, która spadła na mnie tuż po tym, gdy zakończyłem żmudny etap studiów, rozpocząłem karierę zawodową, ożeniłem się, doczekałem potomstwa, skutecznie odwraca moją uwagę od tego, kim jestem naprawdę. Nowe role dnia powszedniego niemal całkowicie różnią się od tych, które przez lata odgrywał dorastający chłopak, z dozą niepewności i nadziei patrzący w przyszłość. Wspomnienie Harry’ego Pottera pozwoliło mi na moment zatrzymać się w tym wyścigu i spojrzeć za siebie.

„Ale ten czas minął” – mówiłem sobie niemal za każdym razem, gdy na ekranie pojawiali się kolejni członkowie dobrze znanej mi obsady tej magicznej filmowej serii. Ci najwyraźniej podzielali te uczucia. Choć nikt nie mówił tego wprost, to jednak w gestach życzliwości i ciepłych słowach wspominających proces tworzenia tych produkcji dało się wyczuć emocje zbieżne z tym, co ja odczuwałem przed telewizorem. Zarówno Daniel Radcliffe, Emma Watson, jak i Rupert Grint, szczerząc się do kamery, wyglądali jednocześnie na trochę zagubionych. Zdawali się nie do końca wierzyć w to, co wokół nich się dzieje. Wyglądali trochę, jakby śnili, a trochę, jakby wątpili w to, że ponownie mają okazję połączyć się z dzieckiem, które po raz pierwszy przekroczyło mury Hogwartu.

W pewnym momencie bodajże Mike Newell trafnie zwraca uwagę, że seria o Harrym Potterze to tak naprawdę opowieść o trudach dojrzewania. Dlatego tak bardzo podziwiamy Więźnia Azkabanu, bo wówczas po raz pierwszy Harry i świta zdają sobie sprawę z tego, że muszą trochę wcześniej dojrzeć, ponieważ sytuacja tego wymaga. To symboliczny moment końca niewinności, który tak dobrze znamy z autopsji. Najtrudniejszą chwilą dorastania jest ta, gdy należy pożegnać się z zabawkami, ponieważ nie mogą one już dłużej stanowić imitacji ról, do których jesteśmy predysponowani. Cała seria Toy Story się właśnie na tym opiera – na tym cholernie trudnym doświadczeniu, gdzie kończy się beztroska, a zaczyna prawdziwe życie. Harry’ego poznajemy jako dziecko, które przez cały ten czas przygotowywane jest do tego, by wziąć odpowiedzialność za swoje życie, odeprzeć demony, rozświetlić drogę ku jasności. Jeśli jemu się udaje, to nam także.

Trochę niezrozumiałe jest dla mnie, dlaczego jedno studio, Warner Bros., dało piękny przykład tego, w jaki sposób należy świętować 20-lecie rozpoznawalnej filmowej marki – serii o Harry Potterze – niemal całkowicie zapominając przy tym, że przecież w grudniu 2021 tak kino, jak i gatunek fantasy powinny obchodzić jeszcze jedne urodziny. Wspomnienie kultowej już Drużyny Pierścienia jest we mnie tak samo żywe, jak wspomnienie Kamienia filozoficznego, powiedziałbym nawet, że na swój sposób istotniejsze. To wówczas bodaj po raz pierwszy w życiu po wyjściu z kina pierwsze, o czym pomyślałem, to o tym, kiedy wykupić bilet na ponowny seans. Połknęła mnie ta wizja kompletnie. Mimo że Harry Potter i Władca Pierścieni reprezentują inne ligi, dostrzegam podobieństwa. Obie serie łączy przede wszystkim to, że w okresie dorastania, pod wpływem zastrzyku emocji, dały mi do ręki klucz do świata marzeń i wyobraźni, zachęcając przy tym do ucieczki od smutnej rzeczywistości. Co prawda, rzeczywistość, jaką obie te serie tworzyły, także do radosnych nie należała, ale przynajmniej dawała mi nadzieję na to, że przy odpowiedniej dyscyplinie i treningu ducha sam kiedyś stanę się bohaterem wolnym od wpływu niosącego grzech i zgubę Pierścienia. Wówczas bodaj po raz pierwszy w to uwierzyłem.

Trudno jest mi ocenić, czy udało mi się przez te 20 lat przeżyć swoją drogę bohatera i wypełnić misję. Mam bardziej wrażenie, że wciąż tą drogą podążam. Trudno jest mi także jednoznacznie wykazać, czy przestałem już być dzieckiem. Mam wrażenie, że nie w tym rzecz, by odcinać się od tego małego Jakuba, idealisty, który ślepo wierzył w fakt, iż zło nie ma szans w starciu z dobrem. Różnie z tym bywa – dziś wiem. Filmy, zwłaszcza te, do których wracamy po latach, służą przecież temu, byśmy uświadomili sobie, że choć przybieramy różne, kulturowo narzucone powłoki, w środku pozostajemy tak samo mali. Wciąż naiwni. Wciąż wierni. Wciąż szukający zabawy i zmysłowego zatracenia. Wciąż łaknący bezwarunkowej miłości.

Nie tylko nam, widzom, oglądanie filmów przypomina o upływie czasu, dzięki czemu zdajemy sobie sprawę z tego, jak dawno przestaliśmy być dziećmi. Możliwość tę stwarza także ich kręcenie. Wszystko, o czym tu napisałem, można bardzo zgrabnie podsumować seansem filmu To była ręka Boga, do którego bardzo zachęcam. Moim skromnym zdaniem nowy obraz Paola Sorrentino to jeden z najlepszych tytułów ubiegłego roku, ponieważ jest autentycznie szczery, szczery wręcz do bólu. Tego życiowego bólu. Bo tak jak zachęca nas do niewinnych wspominek, tak jednocześnie stanowi bardzo osobistą wypowiedź reżysera, nawiązującego kontakt z młodszą wersją siebie. Ta bowiem zagubiła się gdzieś w Neapolu, w latach 80. ubiegłego wieku, i trzeba było ją stamtąd wydostać.

Mamy początek nowego roku. Liczba 2022 brzmi jak z jakiegoś science fiction. Można się cieszyć czy wypada raczej płakać? Moja rada: odrywając kolejne kartki z kalendarza, warto przestać skupiać się na liczbie lat, które upłynęły. Filmy nie mają przecież dołować nas faktem, że od momentu ich premiery tyle zdołało przeminąć, tyle zdołało się zmienić, że aż strach patrzeć naprzód.  Filmy trwają poza czasem, niosąc uniwersalne przesłania. My przeminiemy, a razem z nami aktorzy, którzy wcielali się w pamiętne role. Ale opowieść będzie trwać. Jeśli zatem istnieje dusza, jest ona tym, czym filmy są w swej istocie – śladem wieczności.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA