Dlaczego CGI ustępuje efektom praktycznym
Autorem tekstu jest Krystian Miderski.
Kino się zmienia nieprzerwanie, odkąd dwójka francuskich braci zaprezentowała w paryskiej kawiarni ruchome ujęcia przedstawiające m.in. wychodzących z fabryki robotników czy ogrodnika będącego ofiarą żartu ze strony młodego przyjemniaczka. Przez minione 128 lat sztuka filmowa zaliczyła niewyobrażalny postęp. W kinach widzów zaczęły cieszyć dłuższe metraże, pojawił się kolor, szerszy ekran czy wreszcie technologia pozwalająca z każdą dekadą na osiągnięcie na ekranie niemożliwego. Wbrew powszechnej opinii efekty specjalne nie są wcale rzeczą zupełnie nową w X Muzie.
Trochę historii
Już w 1895 roku, kiedy to kino rozpoczęło swą długą drogę, filmowcy byli w stanie pokazać ścięcie głowy w Egzekucji Marii Stuart, a krótko po tym widownię zaskakiwały przecież niezwykłe sztuczki Georgesa Mélièsa. Można powiedzieć, że tamtejsze efekty wizualne były jednak cięższym kawałkiem chleba, wymagającym przy dużo mniej wówczas zaawansowanej technologii większej ilości potu i uronionej krwi. Przez dziesięciolecia w głowach wizjonerów poczęte zostały kolejne sposoby na branie widza z zaskoczenia. W pracowniach budowane były coraz większe makiety i modele, rysowane postacie zaczęły być wprowadzane w ruch, a talent charakteryzatorów czy lalkarzy umożliwiał debiut na ekranie kolejnym zadziwiającym stworzeniom. Jeszcze przed pojawieniem się dźwięku, widz mógł zobaczyć na srebrnym ekranie dinozaury (Zaginiony świat z 1925) czy miasto jak ze snów (legendarne Metropolis z 1927). Jeszcze przed wkroczeniem w życie CGI widzowie mieli za sobą styczność z najróżniejszymi potworami, podróże w nadprzestrzeń, laserowe wojny oraz najróżniejsze eksplozje czy armagedony. Wraz z pojawieniem się Terminatora 2: Dnia sądu (1991, reż. James Cameron) czy Parku Jurajskiego (1993, reż. Steven Spielberg) widzowie oszaleli na punkcie komputerowych obrazów. Dla Hollywood już wtedy stało się jasne, że CGI zajmie stałe miejsce w przemyśle. Miało być to w końcu rozwinięcie skrzydeł dla X Muzy i ilustrowanie rzeczy nieosiągalnych w kinie do tamtej pory. Każda superpodukcja zaczęła korzystać z usług animatorów. Podobnie jak każdy był nastawiony na to, że wygenerowane komputerowo obrazy będą sztuką ponadczasową i długo broniącą się przed zębami czasu. Niestety prawda okazała się znacznie bardziej bolesna…
Początki CGI
Kiedy przyjrzymy się początkom istnienia CGI w Fabryce Snów, często czujemy, że efekty, które miały prawo zmuszać do zdjęcia czapek z głów, wypadają mocno przestarzale i nie komponują się z przedstawionym realnym światem. To rzadszy problem w przypadku starszych produkcji. Weźmy do ręki jakiś wystawny film sprzed 60 lat. Niech to będzie słynny Ben-Hur Williama Wylera — dzieło, które opuściło rozdanie Oscarów z rekordowymi 11 statuetkami. W trakcie seansu ciężko właściwie polemizować z tamtym werdyktem Akademii, bo to absolutne widowisko, przy którym czuć odór potu ekipy. Wizytówką filmu jest legendarna już sekwencja wyścigu rydwanów, która wydaje się dopięta niemalże na ostatni guzik. Widz będący świadkiem tej kluczowej dla całej historii sceny absolutnie wierzy w to, co jest na ekranie. Jaki w tym sekret? Otóż Charltonowi Hestonowi i reszcie aktorów w rzeczywistości nie towarzyszą zielone ściany, tylko kolosalne dekoracje na ekranie prezentujące się niczym w skali 1 : 1. Dla porównania mamy remake Timura Bekmambetova sprzed kilku lat, gdzie wyścig rydwanów został z kolei przeniesiony na ekran przy wstawiennictwie komputera. Aż nasuwa się pewne powiedzenie: „Gdzie Rzym, a gdzie Krym?”. Efekty komputerowe często mają to do siebie, że są one — najprościej mówiąc — widoczne. Widz przeważnie poznaje, że coś jest wytworem długiej pracy animatorów i podświadomie nie do końca wierzy w tego prawdziwość. Chyba że jest to na tyle dobrze wykonane, iż fakt ten jakby przechodzi mu koło nosa, co we współczesnym kinie jest coraz częstszym zjawiskiem. Oczywiście należy brać pod uwagę, do jakiego stopnia rozwinie się animacja komputerowa, która sprawi, że taki Thanos zniknie z list najlepszych efektów specjalnych niczym po pstryknięciu.
Nie można nie wspomnieć także chociażby o obydwu przygodach Petera Jacksona w Śródziemiu Tolkiena, które dzieli zaledwie dekada. Nikt nie zaprzecza, że ekranizacja trylogii Władcy Pierścieni postawiła „kropkę nad i” w temacie tworzenia wielkich widowisk w XXI wieku, a jej wkład włożony w dziedzinę CGI nie podlega bagatelizacji. Nie zapominajmy, że Jackson, zachowując klimat spuścizny Tolkiena, nie polegał wyłącznie na nowinkach technologicznych. Te miały bowiem swoje miejsce tam, gdzie powinny. W końcu, jak tu sobie inaczej wyobrazić Golluma w innym wydaniu niż zaoferowane przez talent Andy’ego Serkisa i możliwości sensacyjnego wówczas motion capture? Prawdą jest, że twórca, dbając o skalę przedsięwzięcia, zaufał także tabunowi znamienitych scenografów. Zgrzeszyłby także, nie umieszczając w filmie pobliskich nowozelandzkich krajobrazów, które z gracją odegrały świat fantasy. Nie minęło wiele lat, by długo wyczekiwany Hobbit wizualnie stał w cieniu poprzedniej trylogii i wpadł w technologiczną pułapkę. Pamiętacie bitwę o Helmowy Jar z Dwóch wież? Tamte bezprecedensowe emocje, jakie towarzyszyły Wam w trakcie tej olśniewającej sekwencji? Teraz spróbujcie sobie przypomnieć Bitwę Pięciu Armii i cóż… z automatu nasuwa się podobny wniosek, co przy wspomnianych dwóch wersjach Ben-Hura.
Praktyczne kontra CGI
Problem ten nie jest tak częsty przy rzeczonych efektach praktycznych. Oczywiście, bywa, że widok niektórych dzisiaj bardziej wzbudza politowanie, ale to tak naprawdę kwestia twórczego zaangażowania. Kiedy oglądamy Los Angeles przyszłości w Łowcy androidów, nie czujemy, że to jedynie lot kamery nad makietą. Wierzymy, że oto przed nami prawdziwa metropolia jutra. W tym samym roku premierę miało zresztą kultowe Coś Johna Carpentera, którego geniusz jest w dużej mierze zasługą nieocenionego Roba Bottina. Widoczne w filmie tajemnicze kreatury wciąż zapierają dech w piersiach swą namacalnością. Choć obydwa filmy premierę miały 40 lat temu, to robią doskonałe wrażenie wśród kolejnych pokoleń i można by gdybać, że gdyby powstawały lata później, już w erze cyfrowej, to przy zupełnie innej technologii nie budziłyby takich zachwytów, a przynajmniej nie przez wspomniane 40 lat. Właściwie gdybanie jest nawet zbędne, bo wystarczy odpalić sobie dowolny fragment wersji The Thing z 2011 roku, w którym widać tytułową pozaziemską formę życia w akcji.
Inny idealny przykład owej przepaści między praktycznym a komputerowym reprezentują zresztą Gwiezdne wojny. Fascynacja George’a Lucasa nowoczesną technologią osiągnęła tak wysoki stopień, że zaczął nią ingerować także w oryginalne filmy. Jedni powiedzą, że to dopracowanie dzieła przez artystę, a inni, że to tylko zepsucie magii odległej galaktyki. Przechodząc jednak do najważniejszego, zachęcam do porównania postaci Jabby the Hutta. Oryginalnie zleceniodawca Hana Solo nie został pokazany w Nowej nadziei. Miał być pierwotnie grany przez aktora (w tym przypadku Declana Mulhollanda), jednak scena została wycięta z kinowej wersji. Wróciła z kosza montażysty lata później, kiedy to Lucas przygotował specjalną edycję „udoskonaloną” o nowsze efekty specjalne, ale już zamiast Mulhollanda zastaliśmy komputerowego Jabbę, którego znaliśmy z Powrotu Jedi. Jabba z trzeciej części to dzieło uzdolnionych lalkarzy i można wprost uwierzyć w obecność tego odrażającego gangstera z Tatooine. Wciąż po tylu minionych wiosnach od premiery wydaje się dla widza namacalny. Nie można tego już niestety powiedzieć o CGI-Jabbie z kolejnych specjalnych edycji Nowej nadziei, który coraz gorzej znosi próbę czasu.
Oczywiście. Efekty komputerowe wciąż są niezbędne dla rozwoju kina. To właśnie ta technologia pozwoliła Jamesowi Cameronowi zrealizować w końcu sen o planecie Pandory, z kolei produkcje Marvela przy innej, bardziej tradycyjnej technice mogłyby trafić na półkę podpisaną jako „nieoglądalny kicz”, a nie być rozpoznawane jako gwarancja popcornowej rozrywki. Mimo niewątpliwych zalet niewłaściwe wykorzystywanie CGI przynosi częściej negatywne skutki i powrót do klasyki przy nim może się okazać bardziej bolesny niż satysfakcjonujący.