Dlaczego bardziej czekam na filmy DC niż MARVELA
Niższa półka #1: W tym braku szaleństwa jest metoda (Marvela)
Istnieje w historii amerykańskiego komiksu pojęcie „metody Marvela”, niesławnego (bo łączonego z wyzyskiem rysowników) sposobu tworzenia historii w ramach tego wydawnictwa w czasach, gdy jego główną twarzą był świętej pamięci Stan Lee. Metoda ta polegała na tym, że rysownik dostawał od Lee zarys ogólnej historii, następnie rozrysowywał ją na strony i kadry, a na końcu Lee dodawał tylko (lub „tylko”, w zależności, jak do tego podejść) do gotowych dymków kwestie narracyjne i dialogowe. Dziś, mam wrażenie, na naszych oczach narodziła się nowa „metoda Marvela”. Tym razem związana z Marvel Studios i produkowanymi przez nich filmami (oraz – od kilku miesięcy – serialami).
Nowa „metoda Marvela” to taka, gdzie reżyser pozornie dostaje od studia wolną rękę i szansę na stworzenie nieskrępowanego, zwariowanego i opartego na dowolnym gatunku widowiska superbohaterskiego, a z drugiej strony uwikłany jest w elementy, które w tych filmach po prostu muszą się znaleźć: charakterystyczny i przegięty humor oparty na comic reliefach, których zadaniem jest ciągłe rozładowywanie napięcia i przełamywanie poważnych scen, nawiązywanie do pozostałych części uniwersum i obowiązkowe cameo postaci związanych z innymi tytułami, tworzenie bohaterów, którzy nie są tak ważni dla własnych historii, jak dla budowy szerszego uniwersum, ograniczony wachlarz wizualnych możliwości, który kończy się przeciętnymi zdjęciami, pozbawionymi charakteru efektami specjalnymi i mdłą ścieżką dźwiękową. Oto nowa „metoda Marvela”.
Najlepiej widać ją w filmach, które stanowią origin story jakiegoś nowego bohatera, np. w Ant-Manie, Doktorze Strange’u czy Kapitan Marvel. Wszystko wskazuje na to, że i w Shang-Chi i legendzie dziesięciu pierścieni, który to tytuł premierę ma właśnie dzisiaj (a którego w momencie pisania tego tekstu jeszcze nie widziałem).
(I tak, oczywiście są chlubne wyjątki. Ale te – jak wiemy – potwierdzają regułę)
Jak do tego doszło? Dlaczego studio, które zrewolucjonizowało kino superbohaterskie, zaprowadziło je w zupełnie inne rejony i sprawiło, że dziś jest być może najważniejszym segmentem stricte komercyjnego Hollywood, stało się tak przewidywalne? Jak to możliwe, że studio, które np. w 2014 dało nam tak świeże i inne produkcje jak Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz i Strażnicy galaktyki, dzisiaj leniwie tapla się we własnym sosie? Odpowiedź jest dość zrozumiała: bo zrewolucjonizowało kino superbohaterskie, zaprowadziło je w zupełnie inne rejony i sprawiło, że dziś jest być może najważniejszym segmentem stricte komercyjnego Hollywood. Dopracowało metodę tworzenia filmów, które podobają się wszystkim, sprzedają się na każdym rynku i gwarantują powracającą widownię, która wie, że Marvel Studios jest gwarantem dobrej, określonej zabawy.
Po przeciwnej stronie boiska gra DC Films. Od dawna wyśmiewane za brak pomysłu na własne uniwersum i mimo już dziesięciu (licząc Ligę sprawiedliwości podwójnie, nawet jedenastu) tytułów na koncie sprawiające wrażenie, że każdy kolejny przychodzi im z bólem. I rzeczywiście, trudno odnaleźć w Uniwersum DC spójność, filmy świetne mieszają się z nieoglądalnymi, a każda kolejna odsłona sprawia wrażenie, że nikt tam nic nie planuje.
A jednak każdy z tych filmów jest jakiś. Ma charakterystyczne elementy, które siedzą w głowie długo po seansie. Mają wizualnego pazura. Wywołują emocje i prowokują do kłótni. Mogę godzinami rozmawiać o koszmarnym Legionie samobójców Ayera, a w jednym zdaniu zamknąć dyskusję o całkowicie udanym sequelu Ant-Mana. Zapełniać kolejne linijki, opisując, co zachwyca mnie w filmie Batman v. Superman: Świt sprawiedliwości, a jedynie wzruszyć ramionami nad zupełnie bezbarwną Czarną Wdową.
Spójrzmy zresztą nawet na ten tylko rok. Marvel pokazał nam (jak na razie) WandaVision, The Falcon and The Winter Soldier, Czarną Wdowę właśnie, Lokiego, What if…?. Tylko o tym pierwszym mogę powiedzieć, że był jakiś, że zapadł mi w pamięć. Tymczasem DC postawiło na zaledwie („zaledwie”, heh) dwie premiery: Ligę Sprawiedliwości Zacka Snydera i The Suicide Squad Jamesa Gunna. Filmy świeże, ciekawe, wywołujące dyskusje, szalenie autorskie. Smaczku na pewno dodaje to, że za obydwoma stoi przy tym jakiś skandal, tajemnica. Jeden to słynny Snyder Cut, drugi to dziecko głośnego zwolnienia Gunna właśnie z Marvela…
I patrząc w przyszłość, z pewnym zaskoczeniem zwróciłem uwagę, że dużo bardziej czekam na produkcje DC Films od tych zapowiedzianych przez Marvel Studios. Jeszcze kilka lat temu trudno byłoby w to uwierzyć!
Oczywiście przy tym wciąż chętnie (a w niektórych przypadkach bardzo chętnie!) obejrzę pozostałe tegoroczne produkcje Marvela. Czy oscarowa Chloe Zhao wniesie coś świeżego do swoich Eternals? A może również ugnie się pod „metodą Marvela”? Czy Spider-Man: Bez drogi domu naprawdę przyniesie kolejną rewolucję? Czy Hailee Steinfeld do udziału w Hawkeye skusiło coś więcej niż intratny kontrakt? Czas pokaże.