Czy „KEVINA SAMEGO W DOMU” i jego sequel wciąż ogląda się tak samo DOBRZE?
Odpowiedź wydaje się oczywista, chociaż z biegiem lat kolejne pokolenia chyba z mniejszym sentymentem podchodzą do obu produkcji. Oczywiście najbardziej kultowy jest Kevin sam w domu. Kevin sam w Nowym Jorku wykorzystał tę legendę, rozszerzając historię na całe wielkie miasto, co nie było już aż tak odkrywcze, bo model fabuły pozostał ten sam. Powstało jeszcze potem wiele sequeli, ale żaden tak naprawdę wart uwagi. Pozostają te dwie części, a zwłaszcza pierwsza, która zawiera wszystko, za co kocha się Kevina niezmiennie przez całe lata. A jego główną zaletą jest właśnie to, że nie jest tylko płaską komedią świąteczną o sposobach na karkołomne spędzanie świąt. Jest jej połączeniem z dramatem obyczajowym o samotności przeżywanej w najmniej spodziewanym momencie, kiedy jedynym sposobem, żeby ją w sobie oswoić, jest coś w rodzaju walki o siebie, o swoje miejsce w relacji z bratem, w wielkim domu, gdzie jest się bardzo małym, a w końcu z przestępcami, którzy są żywym, fizycznym i zarazem metaforycznym dowodem na to, jak trudno jest niektórym częstokroć przetrwać świąteczny czas, wywołujący w naszej zachodniej kulturze w ludzkiej psychice spotęgowanie całorocznych problemów. Bo z zasady właśnie wtedy wręcz należy być razem, cieszyć się i generalnie być szczęśliwym. Kevin drogę do tego szczęścia znalazł, a my możemy czerpać z niej naukę.
Kevin sam w domu po latach nabrał w moich oczach dużo bogatszego wymiaru wychowawczego, niż przypuszczałem. Oglądam go rokrocznie wraz z sequelem, niezmiennie cieszę się tą przygodą dziecka w świecie dorosłych. Kiedyś jednak, lata temu, oglądałem go jak typową rozrywkę, a święta były właśnie tym czasem, wolnym od szkoły, w którym oczekiwało się od filmów żartów, przygody, lekkiego klimatu – jakby pomijając te wszystkie poziomy, na których owe „rozrywkowe” produkcje wcale takie nie były. W powszechnej opinii jednak Kevin sam w domu jest właśnie taką lekką komedyjką, a nie głębokim jak Rów Mariański obrazem psychologicznym. To prawda. Gdyby było inaczej, Kevin nie stałby się świąteczną ikoną. To jednak nie oznacza, że nie zawiera o wiele głębszych poziomów niż sam slapstick oraz że one na widzów nie zadziałały właśnie tak, żeby owym świątecznym hitem się stał. I nie byli oni nawet tego świadomi. Tak było ze mną, bo najpierw dostrzegłem tylko warstwę czysto rozrywkową produkcji, a z czasem, co zajęło wiele lat, te inne poziomy.
Kevin sam w domu (i jego sequel) jest więc produkcją wielogatunkową i od tego należałoby zacząć. Akcja ma miejsce w czasie świąt, a motywem przewodnim jest pozostawienie Kevina w tym okresie samego. Musi on sobie poradzić nie tylko z samotnością, lękiem i poczuciem, że rodziców nie ma, ale i z bezpośrednimi zagrożeniami, a wśród nich najważniejszym nie jest zakręcenie wody czy zdjęcie patelni z kuchenki, ale dwaj złodzieje Harry i Marv. Dręczą oni Kevina zarówno w Chicago w pierwszej części, jak i w drugiej, która rozgrywa się w Nowym Jorku, w sumie według tego samego schematu. Rodzinny dom Kevina zostaje tam zastąpiony przez opuszczoną kamienicę, gdzie główny bohater musi stawić czoła antagonistom. Robi to za pomocą wszelkich dostępnych środków, z których wiele niechybnie doprowadziłoby do śmierci Harry’ego i Marva, lecz nie w tej konwencji. Tutaj wszyscy mają przeżyć i dostać za swoje, żeby widzowie zrozumieli sens tej opowieści. Na samym początku wspomniałem, że ci dwaj przestępcy są metaforą świątecznych przeciwności, które niejednokrotnie przeżywają zwykli ludzie. Rodzina Kevina nigdy się z takich problemami nie zmierzy, bo jest bogata, a święta traktuje dość instrumentalnie. Nie ma między nimi wspólnoty, jaką wyobrażać by sobie można zgodnie z symboliką świąt. Kevin ją odczuwa, jeszcze zanim rodzice dwa razy o nim zapominają. Sam musi więc zmierzyć się z tą samotnością, która personifikuje się w życiu chłopaka, gdy na jego drodze zjawiają się Harry i Marv. Na tym poziomie Kevin sam w domu jest najciekawszy, nie licząc świetnie zagranych starć ze złodziejami, których niewiele co może złamać. Na szczęście wokół Kevina są właśnie ci zwykli ludzie – bezdomna pani z gołębiami, starszy sąsiad, który tęskni za rodziną, którzy pomagają mu w najtrudniejszych momentach, wskazując drogę nie tylko jemu, ale i jego rodzicom. Paradoksalnie spotkanie z nim 8-, a potem 10-latkiem również jest dla nich ważnym przełomem. Może nie zmienia radykalnie życia, ale pozwala przetrwać święta, te jedne, ale przecież tak ważne, bo jeśli uda się z tymi, to może w przyszłym roku znajdzie się również sposób na kolejne?
Historia Kevina posiada więc wartość symboliczną, jak i rozrywkową. Poza tym jest niesamowitą przygodą, a filmy świąteczne często zbyt skupiają się na warstwie samego obchodzenia Bożego Narodzenia, na jego symbolice, zamiast poprowadzić akcję o wiele szerzej. Chris Columbus i John Hughes, czyli specjaliści od przygodowych komedii, skonstruowali więc akcję w ten sposób, że święta są zaledwie tłem. Akcja zaś toczy się intensywnie poza obrzędami, których elementy wykorzystane są głównie estetycznie. Estetyka świąteczna ma jednak to do siebie, że znakomicie tworzy klimat, a scenografia w Kevinie jest znakomicie dopracowana. Nie brak również zmian nastroju ze świątecznego na bardziej mroczny. Tajemniczy sąsiad, wiele twarzy miasta – w tym ta złowroga, przestępcza – spora dawka przemocy, chociaż podana humorystycznie, ponadczasowa muzyka Johna Williamsa, a nawet nawiązania do szeroko pojętej kultury. To wszystko tworzy oraz pozycjonuje pierwsze dwie części Kevina jako filmy przeznaczone nie tylko dla dzieci, ale i dla dorosłych mogących odnaleźć w nich mnóstwo sytuacji, które sami może nawet przeżyli, tylko w nieco innym świecie przedstawionym. Mam więc nadzieję, że gdy minie 23 grudnia, znów zobaczę chociaż jedną z tych części, zdając sobie sprawę, że świąteczny czas nie powinien być obiektywnie najlepszym momentem, żeby oglądać ten film. Jedną z jego point jest przecież namowa, żeby nie tylko w święta robić dobre uczynki, bo to wyjątkowo obłudne.