search
REKLAMA
Felietony

CO SIĘ STAŁO Z KINEM AKCJI? Reminiscencje zawiedzionego fana

Krzysztof Walecki

3 lipca 2017

REKLAMA

Być może w tym właśnie należy dopatrywać się największej bolączki współczesnego kina akcji. Niechęć do gatunku, a właściwie bycia kojarzonym tylko z nim, sprawia, że albo staje się on domeną pozbawionych wyobraźni i ambicji rzemieślników, albo jest jedno-dwurazową przygodą dla autentycznie utalentowanych twórców. Gdy ćwierć wieku temu film akcji święcił największe triumfy, ani Richard Donner, ani John McTiernan, ani Renny Harlin czy Tony Scott nie wstydzili się swoich dokonań, a wręcz byli z nich dumni. Mieli z czego – przyspieszyli akcję, zdynamizowali obraz, czyniąc z przemocy atrakcję, uderzając w nihilistyczne tony, lecz nigdy nie rezygnując z ludzkiego oblicza nawet najbardziej krwawych historii. Donner nakręcił wszystkie cztery części Zabójczej broni, niedocenionych Zabójców oraz Teorię spisku, McTiernan to autor pierwszej i trzeciej Szklanej pułapki, Predatora oraz Polowania na Czerwony Październik, Harlin podpisał Szklaną pułapkę 2, Na krawędzi i Długi pocałunek na dobranoc, zaś Scott dał się poznać jako twórca Top Gun, Ostatniego skauta i Wroga publicznego. Niech mi ktoś powie, że taki line-up nie robi wrażenia. Każdy z nich starał się przebić dokonania swoich kolegów, dzięki czemu począwszy od premiery pierwszej Zabójczej broni aż po wspomnianego Matrixa, nie było chwili wytchnienia dla fanów ich kina. Każdego roku widzowie otrzymywali po kilka filmów akcji, które dziś uznawane są za klasykę gatunku albo chociaż solidną rozrywkę wytrzymującą próbę czasu.

<em>Zabójcy<em> 1995

W międzyczasie wypłynęli Jan de Bont (reżyser Speed, wcześniej operator m.in. Szklanej pułapki i Czarnego deszczu), Michael Bay (Bad Boys, Twierdza), Simon West (Con Air), wcale nie naśladując swoich poprzedników, lecz idąc w bardziej bombastyczne rejony widowiskowości. Wkrótce dołączyła Azja, a konkretnie zaproszeni z Hong-Kongu John Woo (Nieuchwytny cel, Bez twarzy), Tsui Hark (Ryzykanci) oraz Ringo Lam (Maksimum ryzyka), i choć ich amerykańskie produkcje często pozostawiały wiele do życzenia (prawie zawsze scenariuszowo, niemal nigdy realizacyjnie), nie bez powodu właśnie wtedy Hollywood się po nich upomniało. Starzy wyjadacze pokroju Waltera Hilla (Wstęp wzbroniony, Ostatni sprawiedliwy), Johna Badhama (Strefa zrzutu), Johna Frankenheimera (Ronin) czy Petera Hyamsa (Strażnik czasu, Nagła śmierć) również nie dali o sobie zapomnieć. Był to czas niekończącej się pogoni za widzem, kiedy można było śmiać się z terroryzmu, Schwarzenegger w swych wcieleniach uchodził za rodowitego Amerykanina, filmy z Seagalem dostawały świetne noty od Rogera Eberta, a największą gwiazdą kina akcji był zdobywca Oscara Nicolas Cage. Dziś jest to nie do pomyślenia.

Właśnie w tej chwili można obejrzeć w kinach Tożsamość zdrajcy, a już wkrótce Baby Driver i Atomic Blonde. Pierwszy z tych filmów jest rzetelną, ale pozbawioną pazura i zabawy opowieścią o szpiegach urzędujących w Londynie; nie tak widowiskowy jak Salt z Angeliną Jolie, próbujący natomiast być „na czasie”, stąd skojarzenia z telewizyjnym Homeland. Na czas trwania seansu rzecz całkowicie bezbolesna, nawet zajmująca, ale o której zapomina się zaraz po wyjściu z kina. Co jest trochę zatrważające, bo film podpisał Michael Apted, twórca jednego z Bondów z Brosnanem (Świat to za mało), a zwłaszcza niesamowitych Goryli we mgle. Ale to było prawie 30 lat temu. Baby Driver, który miałem już okazję obejrzeć, jest niesamowicie dynamicznym i przesympatycznym hołdem Edgara Wrighta dla kina Waltera Hilla, a zwłaszcza Kierowcy i Ulic w ogniu – z tego pierwszego bierze postać wybitnie uzdolnionego kierowcy do wynajęcia, z drugiego karkołomny pomysł, aby pożenić sensację z filmem muzycznym. Efekt jest niezwykle udany, choć osobiście czułem niedosyt samą akcją. Jak na film o pościgach i samochodowych ekscesach, emocji oraz napięcia tu niewiele. Pozostaje czekać na Atomic Blonde. Po zwiastunach wygląda na to, że Charlize Theron wyśle na tamten świat masę ludzi, ale trudno nie zauważyć podobieństw w sposobie ukazania walk do Johna Wicka, którego współtwórca, David Leitch, jest również reżyserem „atomowej blondi”. Do tego dochodzi umiejscowienie akcji filmu podczas zimnej wojny, co już wymusza pewną stylizację. I jak na ironię, jest to ekranizacja komiksu.

<em>Atomic Blonde<em> 2017

Moje utyskiwania na kondycję współczesnego kina akcji mogą się wydać męczącą i irytującą próbą udowodnienia, że obecne stulecie niewiele zaproponowało w rozwoju gatunku oraz że to, co dawne, zawsze będzie lepsze od nowego. Najłatwiej sprawić, aby tamci twórcy wrócili w glorii chwały. Piękne, ale w paru przypadkach niemożliwe marzenie. Richard Donner od ponad dekady jest na zasłużonej emeryturze (w tym roku obchodził swoje 87. urodziny!), Tony Scott kilka lat temu popełnił samobójstwo, zaś John McTiernan po skazaniu go na rok więzienia za okłamanie FBI wciąż czeka na swój wielki comeback. Renny Harlin pozostaje aktywnym zawodowo reżyserem, choć czasy jego największych sukcesów już dawno minęły. Ostatnim nakręconym przez niego filmem jest zeszłoroczny Skiptrace, chińska (!) komedia sensacyjna z Jackiem Chanem i Johnnym Knoxvillem, a w przyszłym roku zobaczymy kolejną jego azjatycką produkcję, Legend of the Ancient Sword. Michael Bay już dawno temu zaprzedał duszę Transformerom, Jan de Bont nie zrobił zupełnie nic od czasów strasznego Tomb Raidera: Kolebki życia z 2003 roku, zaś Simon West miota się od jednego nieciekawego projektu do drugiego. Nie czekam na cud związany z nagłym powrotem do formy (lub kamery) tych panów. Chcę, aby znaleźli się ich godni następcy, twórcy, którzy swoje powołanie odnajdą w kinie akcji i będą starali się je ożywić brawurą, talentem i wyobraźnią w kreowaniu sensacji na ekranie.

Być może ratunkiem jest właśnie Azja, gdzie swój drugi (a właściwie trzeci) dom znalazł pochodzący z Finlandii Harlin. Walijczyk Gareth Evans w Indonezji nakręcił niezwykle żywiołowe, pełnokrwiste widowisko Raid (2011) oraz jego ambitniejszą, choć słabszą kontynuację, zaś kilka dni temu pojawił się zwiastun nowego filmu Martina Campbella, brytyjsko-chińskiej koprodukcji. W The Foreigner Jackie Chan będzie mścił się za śmierć córki, utrudniając przy tym życie Pierce’owi Brosnanowi – oklepany temat, ale dwuminutowy trailer zapowiada realizacyjnie więcej niż rzetelną robotę, dając chińskiej megagwieździe kina kopanego zaskakująco poważną rolę. Campbell zaś jest idealnym kandydatem na człowieka, który może zdziałać jeszcze niejedno w tym gatunku, a wręcz ożywić go. To on przecież dał nam pierwszego post-zimnowojennego Jamesa Bonda (GoldenEye), to on uczynił z Antonio Banderasa słynnego meksykańskiego bohatera (Maska Zorro), i to on w końcu całkowicie zmodernizował agenta 007, zabierając mu gadżety, za to obdarowując człowieczeństwem (Casino Royale). Ale nie zapominajmy, że to również Campbell podpisał komiksową Zieloną Latarnię, po której nie wrócił do kina aż do teraz. Być może z porażki tamtego filmu wyniknie więcej dobra, niż można było początkowo się spodziewać.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA