search
REKLAMA
Recenzje

Kierowca

Jacek Lubiński

8 kwietnia 2013

REKLAMA

Wytwórnia: 20th Century Fox

Reżyseria: Walter Hill

Scenariusz: Walter Hill

Muzyka: Michael Small

Zdjęcia: Philip H. Lathrop

Obsada:  Ryan O’Neal, Bruce Dern, Isabelle Adjani

 

„- Mamy 10 tysięcy dolarów, ścigają nas kowboje, naziści i policja, do Chicaco jest 200 mil, jest noc, a my nosimy ciemne okulary.

 – No to jedziemy!”

Ten cytat z „Blues Brothers”, choć sam w sobie prześmiewczy, całkiem nieźle nadaje się na wstęp produkcji Waltera Hilla, czyli filmu, który jest w naszym kraju raczej białą plamą. No dobra, u Hilla nie ma nazistów i nikt nie nosi ciemnych szkieł po zmroku (chyba, że coś przegapiłem, wszak ciemno było…), a oddalone Chicago zastępuje wiecznie dostępne i nigdy niekończące się Los Angeles (mimo, iż Grecy przetłumaczyli tytuł na „O Asylliptos odigos tou San Francisco” !!!), a i główna stawka to znacznie więcej, niż marne dziesięć patoli. Lecz cała reszta właściwie się zgadza…

Tytułowy Kierowca (znany z filmu o miłości z białaczką w tle, Ryan O’Neal) jest specjalistą w ryzykownym i przez to niezbyt popularnym wśród plebsu zawodzie rabunkowym, ergo zapewnia przestępcom szybką ucieczkę z miejsca zdarzenia. Gość jest tak dobry, że nigdy nie został złapany na gorącym uczynku oraz na tyle ostrożny, że nawet Columbo nie miałby po co wracać w scenie przed napisami końcowymi. Szczęście nie trwa jednak długo i przy okazji kolejnej robótki nieroztropnie wystawia swą twarz (dodajmy, że absolutnie przeciętną) na widok publiczny – a zwłaszcza na widok Gracza (ponętna Isabelle Adjani w swej pierwszej roli anglojęzycznej – w sumie nie dziwne, że koleś spanikował). Jest to bardzo na rękę Detektywowi (Bruce Dern, który mimo wielu świetnych ról wciąż najbardziej znany jest, jako ojciec Laury), który już od jakiegoś czasu poluje na Kierowcę i nie spocznie, dopóki nie umieści jego głowy nad kominkiem. Ale Gracz(ykowa) bynajmniej nie jest harcerką z dobrego domu i robi deal z Kierowcą – w zamian za zwodzenie Detektywa otrzyma stosowny procent do emerytury. Jednak i gliniarz wychodzi w końcu poza prawo, podkładając Kierowcy świnię w postaci sfingowanego zlecenia, pełnego ‘ochotników’ z półświatka…

Jak więc widać, żadna z tego „Incepcja”, mimo iż gra pośród głównymi postaciami jest nieczysta i potrafi zaskoczyć. Hill, dla którego była to dopiero druga fabuła, nie jest jednak w ciemię bity i oferuje mimo wszystko coś więcej, aniżeli zwykłą, amerykańską rozwałkę. Jest więc „Kierowca” swoistym filmem środka, gdyż z jednej strony to typowo jankeskie, minimalistyczne kino, w którym broń jest na porządku dziennym, a małomówni kowboje (O’Neal przez cały seans wymawia jedynie 350 słów), żyjący wedle własnych, restrykcyjnych zasad popylają swoimi ogierami przez prerię, bez oglądania się za siebie. To kino zimne, pozbawione sentymentów (lecz nie emocji) i konsekwentnie dopięte na ostatni guzik. Dodatkowo powstałe w czasach, kiedy nie trzeba się było oglądać na kategorie wiekowe (pomijając fakt, że film kosztował grosze, które dziś głupio by było wydać na samą rolę główną).

Z drugiej strony nie ma tu też artystycznej gromkopierdności i usilnego stylizowania pokroju „Drive”, który wszak jest mocno „Kierowcą” inspirowany. W przeciwieństwie do Refna, Hill nie bawi się w cudowne kompozycje zdjęć (acz znajdziemy kilka bajecznie zmyślnych kadrów) czy popisowy dobór ścieżki dźwiękowej z cool piosenkami na czele, a swojego bohatera nie stawia przed problemami wychowawczymi i nie robi z niego męczennika, który w jakikolwiek sposób musi zmyć swoje grzechy i uchronić niewinnych. Nie, u Hilla każdy skazany jest na siebie, a na końcu wygra najlepszy, najbardziej wytrwały i najsprytniejszy zawodnik. A przynajmniej tak mu się będzie wydawać…

Co ciekawe, mimo tytułu i tematyki niewiele tu czystej akcji. Strzelania i bójek jest jak na lekarstwo, a pościgi samochodowe znajdziemy aż dwa – w prologu i epilogu. Twórcy postawili jednak na jakość, wobec czego oba robią świetne wrażenie nawet w ponad 30 lat od premiery. I choć tu i ówdzie da się bez problemu zauważyć manierę „Bullitta”, czyli wydłużanie akcji o te same sceny z innego ujęcia kamery, to technicznie jest bez zarzutu – kaskaderka, montaż i, przede wszystkim, charakterystyczne ujęcia nisko zawieszonej kamery stoją tu na bardzo wysokim poziomie. Dość powiedzieć, że zwłaszcza w tym ostatnim punkcie „Driver” stał się wyznacznikiem na długie lata i oprócz wielu innych filmów (poza „Drive” także np. „Transporter” ma podobny punkt wyjściowy) zainspirował także popularną serię gier o tym samym tytule – na mały ekran pecetów żywcem przeniesiono większość ustawień i kątów kamery, a także niektóre samochody i sceny, ze słynnym sprawdzianem możliwości na podziemnym parkingu włącznie. Szkielet fabuły również jest podobny. Pośrednio na schemacie filmu opiera się także inny wielce popularny cykl gier – „Grand Theft Auto” (który bierze też nieco z debiutu Rona Howarda z 1977 roku o tym samym tytule). Jedynie „Driven” z Sylvestrem Stallone nie ma wbrew pozorom nic wspólnego z dziełem Waltera Hilla, choć sam Sly był swego czasu brany pod uwagę do głównej roli – napisanej zresztą z myślą o Stevie McQueenie…

Rzecz jasna kilka minusów zawsze się znajdzie – można narzekać na toporny akcent Adjani, która w ogóle jest lekko sztywna przez cały film; techniczne, czasem łatwo dostrzegalne wpadki (raz widać kamerę), jak i słabo nakreślone, mało sympatyczne postaci bez przeszłości, o których wiemy tak mało, że nie otrzymują nawet konkretnych tożsamości. To jednak drobnostki, świetnie wpisane w prosty, ale nie prostacki skrypt, którego klimat neo-noir jedynie zyskuje na tej oszczędności środków. Tym samym „Kierowca” ma dla mnie tak naprawdę jedną, sporą wadę – jest za krótki! Mój ból jest tym większy, iż oryginalnie miał on trwać ponad dwie godziny (jeden jedyny raz pokazano w LA 131-minutową wersję reżyserską), a co za tym idzie pościgów i bohaterów było więcej (z finalnej wersji wyleciała m.in. cała postać zmarłej w 2002 r. Cheryl Smith, czego reżyser nigdy sobie ponoć nie wybaczył). I to się niestety czuje – może nie ma tu większych dziur fabularnych, a historia jest naprawdę spójna, lecz od początku do końca ma się wrażenie, że zwyczajnie zbyt szybko przechodzimy do kolejnych wydarzeń. Choć w sumie lepsze takie wrażenie, niż wleczące się w nieskończoność sceny o niczym…

Oczywiście moja ocena daleka jest od obiektywizmu, gdyż kocham ten film miłością wysokooktanową. Dla mnie „Driver” jest bowiem czymś więcej, niźli tanią komerchą z USA. To świetnie wykalkulowane kino, na którym trzeba uważać, żeby nie przegapić tego, co dzieje się między dialogami, a jednocześnie takie, przy którym łatwo zapomnieć o wymagającej żonie, płaczącym dziecku, rozklekotanym rzęchu w garażu oraz tysiącach rachunków, z których połowy nie rozumiemy. Produkcja wbrew pozorom niegłupia, ale świetnie bawiąca bez konieczności nadmiernego wytężania spracowanej dyńki. Porządne kino akcji na wymarciu (czyt. bez użycia komputera, frazesów o równości i product placementu), do którego chce się wracać nie raz. Nie dziwota więc, iż za oceanem to wciąż cool kultowe cztery kółka, piwko i pomarańczowa skórka… 

 „- Skąd mamy wiedzieć, że jesteś aż tak dobry?

– Wsiadajcie.”

 

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA