300 MIL DO NIEBA. Wzruszający film Macieja Dejczera
Lubicie się smucić podczas filmowego seansu? Tak autentycznie się wzruszać? Polecam polskie kino. Co jak co, ale umartwiać się nad sobą, nad okolicznościami, nad losem i egzystencjalnym ciężarem życia, to my potrafimy bodaj najlepiej. Dlaczego? Bo mamy do smutku powody.
Obchodzona rocznica wybuchu stanu wojennego, przypadająca na 13 grudnia, każdego roku zachęca mnie do wspominek i refleksji. Pomaga przy tym polskie kino lat 70. i 80. Zimowa aura to dobry czas na wejście w klimat kina moralnego niepokoju i podziwianie tej niebywałej wręcz odwagi w kontestowaniu władzy. Służy też temu polskie kino przełomu, tak symptomatycznie opowiadające o tęsknocie do wolności. Może zabrzmi to dziwnie, ale na swój sposób jestem dumny z tego, że jako urodzony w latach 80. miałem okazję zaznać tej socjalistycznej szarugi. Trwale mnie ona określiła i na swój sposób wzmocniła.
Dzięki temu zauważam, że jest coś niedorzecznego w funkcjonowaniu hasła „PRL” w dzisiejszej świadomości społecznej, zwłaszcza wśród młodych ludzi, tak zwanego pokolenia Y. Mam wrażenie, że komunę sprowadza się dziś do poziomu absurdalnego, acz niegroźnego okresu w historii Polski, którego znakami rozpoznawczymi były kultowy maluch, szkolne mundurki, kolejki do pustych sklepowych półek oraz upojeni alkoholem (w ramach znieczulenia) ludzie spotykający się przy budce z piwem. Człowiek ma taką fajną umiejętność, że wypiera wszystko to, co mu się złego przytrafiło. Bo prawda o PRL-u jest smutna jak jasna cholera. To przecież czas, gdy ludzie babrali się w beznadziei. I za wszelką cenę chcieli się z tej beznadziei wyrwać.
Jest jeden polski film, który z pełną odpowiedzialnością poleciłbym pokoleniu Y, w ramach odrobienia lekcji z polskiego kina przełomu. W 1989 roku premierę miał dramat znamienity. To 300 mil do nieba Macieja Dejczera. Wymowny tytuł już na wstępie sugeruje chęć uwolnienia się z marazmu dnia codziennego. Zerwania relacji z ciemiężącym bohaterów systemem i wyruszenie w podróż na Zachód, ku ziemi obiecanej. Nieprzypadkowo jeden z bohaterów, starszy brat Jędrek, zafascynowany jest ptakami. Ta ornitologiczna pasja ma metaforycznie podkreślać głęboko skrywane pragnienie swobody – drzemiące nie tylko w nim, ale także w jego rodzicach. „Ciągle harujesz, a właściwie niczego nie mamy” – zwraca się w gorzkich słowach Jędrek do swego ojca, dając mu do zrozumienia, że nie ma już w tym systemie i w tej rzeczywistości niczego do ugrania. Trzeba się ewakuować.
Powiem wprost – to film, który silnie mną wstrząsa. Mówię „wstrząsa”, gdyż jest to uczucie, które wciąż trwa we mnie, od momentu pierwszego spotkania z dziełem Macieja Dejczera. Nie miało znaczenia, w jakim okresie swojego życia obejrzałem 300 mil do nieba – i za dzieciaka, i za dojrzałego faceta płakałem na nim jak bóbr. Być może znaczenie ma w tym wypadku fakt, że sam jestem młodszym bratem i wychowywałem się pod silnym wpływem starszego. Od początku zatem bardzo osobiście postrzegałem ucieczkę Grześka i Jędrka do Danii, widząc w relacjach braci coś mi szczególnie bliskiego. Ale to nie wszystko.
Bonus na wstępie nie załatwiał przecież trwałego poruszenia emocji. Na to wpłynęły inne aspekty. Maciej Dejczer napisał scenariusz wraz z Cezarym Harasimowiczem i muszę przyznać, że panowie odwalili kawał solidnej roboty, stawiając w pierwszej kolejności na prostotę i transparentność. Podtekst polityczny ustępuje tu miejsca duchowi przygody, umotywowanej osobistym dramatem jednostek. Co ważne, inspiracją były prawdziwe wydarzenia. Szwecję co prawda zmieniono na Danię, ale kluczowe fakty się zgadzały – w 1985 roku dwaj bracia uciekli pod ciężarówką z kraju, a ich rodzice, wbrew wyraźnym sugestiom władz, postanowili nie starać się o ich ekstradycję, by ci mogli sami decydować o swoim losie.
Raptem półtorej godziny wystarczyło, by Dejczer wycisnął mnie jak cytrynę. Najpierw młodzi bohaterowie niczym ptaki znajdują sposób na wolność i nie wahają się z niego skorzystać. Niemało dramatu przy tym doświadczają, ale w rezultacie, ku pokrzepieniu serc, wychodzą z tych działań obronną ręką, trafiając pod skrzydła miłej, choć nie mniej skonfliktowanej z losem pani fotograf. Najważniejsze jest jednak to, co dzieje się w scenie finałowej. Niezwykle wzruszającej scenie finałowej. Mam na myśli moment telefonicznej rozmowy chłopców z rodzicami, a dokładniej radę, której udziela im ich ojciec. Tę radę:
Nie wracajcie tu nigdy!
Łzy napływają mi do oczu niemal z automatu, nawet teraz, gdy piszę te słowa. Bo wciąż nie mieści mi się w głowie, jak wielka miłość, odwaga i jednocześnie desperacja musiały dudnić w sercach rodziców, by zdecydowali się na tak radykalny krok. Uznać buntowniczy występek synów, zaakceptować rozłąkę i stłumić wolę sprowadzenia ich z powrotem. Tylko dlatego, by dać im szansę i ochronić przed apatią polskiej rzeczywistości. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak bolesny musiał to być wybór.
300 mil do nieba to smutek twórczy. To emocje, które nauczyły mnie więcej niż lekcje historii i opowieści dziadków. Może i smucenie się to w polskim kinie rzecz powszednia, mogąca solidnie zmęczyć. Ale jest w tym smutku coś naturalnego, prawdziwego, dzięki czemu historie z życia wzięte mogą budzić autentyczne zrozumienie. Zrozumienie ludzi i ich dramatów.
Ale mogę też skrócić ten przekaz i po prostu zachęcić do wsłuchania się w muzykę Michała Lorenca. Piękna, niebagatelna rzecz. Emocje, jakie wyzwala, to emocje, które angażują mnie całego. Każdorazowo zastygam, wsłuchując się w brzmienie tego motywu w filmie.