11. SPUTNIK NAD POLSKĄ. Relacja z Festiwalu Filmów Rosyjskich 2017
Autorem relacji jest Julian Tomala. Zajrzyj na blog autora.
Rozstrzał tematyczny filmów w konkursie głównym 11. Sputnika był wprawdzie duży, ale dominowały raczej kameralne dramaty lub filmy gatunkowe (komedie, kryminały), często dosłowne – zabrakło kina wizjonerskiego lub symbolicznego. Oczywiście nie mogło być na festiwalu filmów o wszystkim, ale nie pojawił się żaden film totalny, pozostawiający widza pod silnym wrażeniem obcowania z mrocznym problemem, jak chociażby Uczeń z poprzedniej edycji czy Dureń sprzed trzech lat. Pojawiły się jednak filmy bardzo dobre, które zaspokajały inne oczekiwania.
Ambulansówka
Festiwal wygrała głosami jury (Julii Kijowskiej, Andrzeja Kołodyńskiego i Kuby Czekaja) Arytmia – krytyczna opowieść o służbie zdrowia. Nie jest to jednak rosyjski Botoks ani jego odpowiednik, który zrobiłby Smarzowski (może nazwałby go Ambulansówką). To przede wszystkim historia związku dwojga lekarzy, Olega z karetki pogotowia i Katii pracującej w szpitalu, świetnie zagrana i realistycznie opowiedziana przypowieść o idealistach, którzy mierzą się z rzeczywistością; ale też film o miłości. Oleg nadużywa alkoholu i zachowuje się w pracy w sposób niesubordynowany. Katia zastanawia się nad ich związkiem i postanawia go zakończyć. Mógłby to być punkt wyjścia dla dramatu czy kina interwencyjnego, ale Arytmia idzie swoim tytułowym, rwanym rytmem tragikomedii – w kraju pokomunistycznym opuszczenie wspólnej kawalerki i znalezienie nowego lokum to nie bagatela – Oleg więc wyprowadza się, ale… do kuchni.
Oceniając przypowieść o młodym małżeństwie z nieproporcjonalnie dużym bagażem doświadczeń nie sposób odmówić jej trafności w ujęciu problemów. Ani Oleg, ani Katia nie powiedzą tego na głos, ale ich marzenia rozbijają się głównie o kwestie materialne. Praca zmianowa wymaga dużo czasu – lekarze w zasadzie nie odpoczywają, a gdy już – to piją – z innymi lekarzami i pielęgniarzami. Cały czas są więc we własnym sosie. Historia Katii zupełnie inaczej ukazana byłaby w dramacie zachodnim: kobieta przechodzi kryzys, potrzebuje dla siebie przestrzeni – a jej partner okupuje mieszkanie – Oleg byłby domowym terrorystą, męskim egoistą i szantażystą. Tutaj odwrotnie – w wykonaniu nieporadnego w relacjach z Katią Olega, ale bardzo zażartego w stosunku do całego świata – gest przeprowadzki Olega na materac dmuchany jawi się jako szczyt dobrej woli i poświęcenia, a kryzys Katii – trochę jak fanaberia.
Duszność historii miłosnej przeplata się z szaleństwem pracy w karetce. O ile pierwszy szef pogotowia gani incydenty Olega z przymrużeniem oka, nowy kierownik od razu podpada wszystkim z restrykcyjnymi zasadami – takimi jak wysyłanie na miejsce akcji tylko karetek specjalistycznych, a nie najbliższych. „20 minut na dojazd, 20 minut na interwencję” – głosi szef, a za przekroczenie czasu zapowiada kary. Oczywiście Oleg nie ma zamiaru stosować się do absurdalnych przepisów, kieruje się misją, dla niego pacjent jest najważniejszy. W Arytmii bardzo dobrze dobrani zostali bohaterowie drugiego planu, z pacjentami, lekarzami i sanitariuszami włącznie. Oleg, znany z Długiego, szczęśliwego życia (również Chlebnikowa), czyli Aleksander Jacenko, wnosi do filmu rosyjski sentymentalizm, ale jest też brawurowym chłopakiem, z którym się nie zadziera. Irina Gorbaczewa to kobieta zagadkowa, jak z Dostojewskiego, jednocześnie pełna pasji, jak i zdolna do irracjonalnego poświecenia. Arytmia działa dzięki tej właśnie parze aktorów, których warto zapamiętać.
Terroryści zajęli się samolotem
Zakładnicy Rezo Gigineiszwilego – gruziński film o próbie porwaniu radzieckiego samolotu przez siedmioro chcących się wyrwać na wolność Gruzinów na początku lat 80. to jedyny gościnny film, który nie jest stricte rosyjski, ale tematyką obejmuje wydarzenie z ostatniej dekady Związku Radzieckiego, a więc wpisuje się w rosyjski kontekst. Zakładnicy, którzy dostali II. Nagrodę festiwalu – pod względem rekonstrukcji zdarzeń wykonują niebagatelną pracę – opowieść rozegrana jest faktograficznie, krok po kroku. Znoszone ubrania, zajeżdżone samochody, szarzy ludzie, a nastroje niewesołe – stylizacja filmowa jest iście hollywoodzka, czasy późnego socjalizmu odczuwa się tu niemal fizycznie. Gruzińska republika socjalistyczna wydaje się jednocześnie czasoprzestrzenią uniwersalną, zamierzchłą, zamrożoną w odległej dekadzie – równie dobrze mogłyby to być lata 50. na Węgrzech, lata 60. w NRD albo lata 70. w kraju Gierka.
Młoda para (Tinatin Dalakiszwili, znana z Gwiazdy, i Irakli Kwilikadze) szykuje się jednocześnie tak do własnego ślubu, jak i do zerwania ślubów z ZSRR; ucieczka z Gruzji ma być ich podróżą poślubną, rodzina nie jest wtajemniczona w plany, ale to właśnie opowieści rodziców (ojciec pana młodego – gwiazdor Merab Ninidze z nagrodzonego kilka lat temu Papierowego żołnierza) czy dziadków o tym, jak w socjalistycznym systemie jest źle – inspirują młodych do wyrwania się na wolność. Docelowy plan zakłada więc kupno biletów do Tbilisi, porwanie małego samolotu i zmuszenie pilotów do lotu do Turcji. Pistolet pozyskują nielegalnie, chcą go przemycić w trakcie chwili nieuwagi kontrolerów na lotnisku. Ponieważ historia nie jest aż tak znana w Polsce, warto zauważyć, że nie wszystkie ucieczki były tak udane jak znane w PRL-u na lotnisko Tempelhof w Berlinie Zachodnim w 1982 i 1983 roku – ale z perspektywy czasu, być może to one zainspirowały Gruzinów.
W Zakładnikach jednak czegoś brakuje – mimo zamknięcia fabuły w sposób dosłowny – ocena moralna, jaką wydało na porywaczy gruzińskie społeczeństwo, a także najbliżsi – kontrastuje zupełnie z oceną po rozpadzie Związku Radzieckiego i po usamodzielnieniu się Gruzji. Nie zdradzając za wiele z fabuły – Zakładnicy przyjmują jednocześnie ocenę krytyczną i wpisują opowieść w narrację martyrologiczną. Przez tak wyważoną opowieść brak w filmie wolnego tchu czy chociażby podobnego radykalnego wyrazu, jaki znamy z wielu filmów o terroryzmie, np. z krytycznego Monachium czy z usprawiedliwiającego Baader Meinhoff z jednej strony, czy z Carlosa po stronie przeciwnej.
(Próżne) kopalnie króla Salomona
Cała nasza nadzieja, wyróżniona na Sputniku, to kino interwencyjne opowiadające o górnikach w nierentownej kopalni, gdzie dyrektor nie ma pieniędzy na inwestycję w wymianę sprzętu, ale odpowiedzialność za brak naprawy korytarzy i brak wymiany zamortyzowanych maszyn zrzuca na sztygara w wieku emerytalnym. Sztygar jest głównym bohaterem i ukazany jest jako mędrzec, król Salomon, dobry człowiek, który dba nie tylko o swoją rodzinę, ale opiekuje się też kuzynami i dzieckiem sąsiadów – alkoholików. Bierze też w swoje ręce sprawę górników, ale do czasu. Sitwą okazuje się dyrektor, urzędnicy i niewidzialna ręka rynku (z symbolicznym portretem Putina w tle gabinetu dyrektora – w dwuznacznym kontekście – czy to wzór – jak krzyż na ścianie, czy antywzór?).
Film nakręcony przez Karena Gieworkiana z Armenii, po 27 latach artystycznej przerwy, zdaje się być zrobionym z pasji i z potrzeby opowiedzenia historii. Nie ma w nim wirtuozerii trylogii śląskiej Kutza czy choćby dobrego aktorstwa, wciągającej dramaturgii i kompletności historii, ale też inny był zamysł. Gieworkian niedobory artystyczne produkcji nadrabia stylem paradokumentu, dzięki czemu ten współczesny eastern jawi się raczej jako reportażowa przypowieść niż jako kino gatunku. Do głównych ról zatrudnieni zostali autentyczni górnicy. Nie unika się tu tematu inwalidztwa czy śmierci na skutek wypadków w kopalni, nie brakuje też scen na tyle folklorystycznych, że aż komediowych. Cała nasza nadzieja nazwana została przy napisach końcowych częścią pierwszą, toteż zamierzony dyptyk (tryptyk?) zapowiada się jako mini seria dość ciekawa i niezależna.