ZNAKOMICI złoczyńcy w nieudanych filmach
Zdarza się i tak, chociaż nie jest to zbyt powszechne zjawisko. Przyglądając się przekrojowo filmom, które kiedykolwiek obejrzałem, częściej rzucała mi się w oczy innego typu dysproporcja – w dobrym filmie występował źle napisany antagonista. Złe filmy natomiast były w całości złe, a zwłaszcza sztampowe były w nich czarne charaktery. Poniżej wybrane produkcje są średnie, złe i bardzo złe, natomiast występujący w nich złoczyńcy zasługują albo na nowe filmy w sensie lepiej napisanych i bardziej doinwestowanych sequeli, albo wręcz na remaki tych tutaj wspomnianych. Remaki, które przynajmniej utrzymają dotychczasową jakość postaci antagonistów, a równocześnie zapewnią im dostosowane do ich jakości tło, bo teraz niekiedy wyglądają jak postaci na siłę doklejone do reszty świata przedstawionego.
Dwie Twarze, „Batman Forever”
Zawsze uważałem, że do tej wersji Batmana należy dojrzeć, do tej specyficznie rozumianej komiksowości świata przedstawionego. Wiele zastrzeżeń miałem do Jima Carreya, bo odegrał Człowieka-Zagadkę w sposób zbyt Carreyowski, tym bardziej że miał obok siebie postać równie szaloną. Dwie Twarze, cały czas nieco w tle, nadawał rytm szaleństwu czarnych charakterów w Batmanie Forever. A Jim Carrey jakby cały czas starał się być zabawniejszy i jednocześnie straszniejszy niż Tommy Lee Jones. Żeby była także jasność – nie uważam, żeby Batman Forever zasłużył na miano jednego z najgorszych filmów świata, a często jest w tego typu rankingach. Wspomniałem o nim w tym zestawieniu dlatego, że jest spora grupa publiczności, która za taki go ma, a Dwie Twarze to wspaniała, szalona postać antagonisty.
Azog, „Hobbit: Bitwa pięciu armii”
Największymi i w sumie jedynymi ważnymi zaletami wizerunku Azoga zaprezentowanymi przez Petera Jacksona jest determinacja, autentyczność i siła w czynieniu zła. W determinacji tylko jedna postać w całym Hobbicie, a zwłaszcza w Bitwie pięciu armii, mu dorównuje – Thorin Dębowa Tarcza. Reszta postaci wydaje się przy nich papierowa, a niekiedy wręcz nic nieznacząca. To statyści pod względem charakteru, a sam film jest odessaną z treści wielką bitwą z przerwami na dialogi. Nie tego się spodziewałem po Peterze Jacksonie i po Władcy pierścieni. Niemniej Azog jest bohaterem autentycznie strasznym, a jego dowodzenie armią wprawia w zachwyt.
The Bye Bye Man, „Bye Bye Man”
Bye Bye Man jest do bólu sztampowym horrorem w wersji teen. Nie ma w nim nic zaskakującego, żadnego twistu, którego byśmy już nie widzieli, ani nawet aktorów dobrze grających przerażenie. Jest za to postać antagonisty, tak straszna, że aż nie pasuje do produkcji. Bye Bye Man z rzadka się pojawia, i to jego zaleta. Widz ma czas, żeby w głowie stworzyć sobie wyobrażenie czarnej, zakapturzonej postaci, nim ta odsłoni twarz. A wyobrażenie czerpie swoją straszność z czynów ludzi. Najciekawsze jest to, że Bye Bye Man sam fizycznie nie zabija. Robią to za niego ludzie, których nawiedza. On karmi się ich zbrodniami, przerażeniem i bezradnością, a jego pies zjada zabite ofiary. I kiedy już odpowiednio nastrojeni wyobrażeniem zobaczymy jego skancerowane oblicze, może być tylko straszniej. Na dodatek twórcy zadbali o to, żebyśmy nie mogli w żaden sposób zdefiniować jego pochodzenia, a co się z tym wiąże, tego, jak się przed nim obronić, kiedy już wypowie się jego imię. Przydałby się tak działającej na wyobraźnię i strasznej postaci odpowiednio doinwestowany i mądrze napisany film, może nawet niekoniecznie horror w typie slashera lub teen.
Renard, „Świat to za mało”
Generalnie wszystkie filmy z serii o Jamesie Bondzie z Pierce’em Brosnanem moim zdaniem odstają od wszystkich innych w całej serii, w tym negatywnym sensie jakościowym. Może wyjątek zrobiłbym dla GoldenEye. Antagoniści w serii zaś trzymali się zawsze bardzo dobrze, może z wyjątkiem roli Elliota Carvera w Jutro nie umiera nigdy. Renard zaś jest jednym z najbardziej niedocenionych czarnych charakterów w cyklu. Przeraża już samo to, że nie czuje bólu, a to działa na wyobraźnię. Jego małą popularność w porównaniu z innymi złoczyńcami można zawdzięczać dość ograniczonej, hermetycznej i niezależnej sławie aktora Roberta Carlyle’a. Może chodziło o aktorskie gaże, że zaryzykowano z nim w serii, w której w rolach antagonistów występowały dużo bardziej znane postaci z aktorskiego świata.
John Geiger, „Speed 2”
Nie mam wątpliwości, że był sens zrobić pierwszą część. Jak to jednak bywa w amerykańskim kinie, zrobienie drugiej zostało wymuszone powodzeniem tematu w pierwszej. Wyszło więc mało sensacyjnie, a bardziej groteskowo. Produkcję uratował Willem Dafoe, który wciela się w szaleńców w tak doskonały sposób, że można uwierzyć, że kryje w swojej osobowości liczne skłonności do czynienia rzeczy na wskroś złych. Jeśli ktoś z was będzie miał okazję powtórzyć seans Speed 2, niech zwróci uwagę na pracę oczu Dafoe. Idealnie oddają jego determinację, stojącą znacznie wyżej aktorsko niż zaangażowanie w ratowanie życia u głównych bohaterów.