ZNAKOMICI złoczyńcy w nieudanych filmach

Szkieletor, „Władcy wszechświata”
Pamiętam, że w animacji He-Man wydawał mi się straszny, no ale miałem niewiele lat i bałem się trupich czaszek. Władców wszechświata obejrzałem nieco później. W sumie nawet teraz nie pamiętam dokładnie kiedy. Pamiętam jednak, że Szkieletor zrobił na mnie podobne wrażenie co w animacji. Reszta filmu zaś pozostała jakaś taka niedookreślona, nie przemówiła. Wiele lat później powtórzyłem seans Władców i odniosłem podobne wrażenie. Film cenię ze względu na jedyny w swoim rodzaju klimat, natomiast obiektywnie nie można go nazwać dobrym. Szkieletor zaś w wydaniu Franka Langelli wybija się spośród wszystkich postaci swoją powagą w realizacji tematu. Zadziwiające, że aktor z maską na twarzy potrafił być autentyczniejszy niż sam He-Man.
Massimo, „Kolejne 365 dni”
Wybrałem akurat kontynuację tej legendarnej produkcji, ale równie dobrze mogłaby być to pierwsza część, paradoksalnie nieco lepsza niż druga. Sam Massimo to postać złoczyńcy zmarnowanego. Niektórzy zapewne stwierdzą, że jest zbyt piękny, żeby mógł grać bezlitosny charakter. To się jednak mu udało. Massimo jest czystym złem z zasadami, czyli nadaje się do filmów traktujących o mafii, a jednocześnie dbających, żeby przyciągnąć do siebie odpowiednią publiczność. Jego postać jest jednak zbyt obficie okraszona erotyką, przez co widz nie może dokładniej poznać charakterologicznych dwuznaczności Massima. Założę się, że taki złoczyńca jak on znakomicie sprawdziłby się jeszcze w jednym gatunku kina – typowym filmie eksploatacyjnym.
Yon-Rogg, „Kapitan Marvel”
Wiele razy już pisałem, że postać Kapitan Marvel jest sztampowa, naiwnie zaprojektowana, denerwująca, a na dodatek wewnątrz samej historii MCU buńczuczna i sprzeczna. Udowadnia to zwłaszcza Avengers: Koniec gry. Zapewne wielu widzów zarzuci Roggowi również szablonowość, ale warto przyjrzeć się jego grze, którą prowadzi z Kapitan Marvel. To inteligentna manipulacja, do końca pozostawanie w tle, brak obecności fizycznej, tylko wirtualne sterowanie. Takiego antagonistę najtrudniej pokonać, bo nie można spojrzeć mu w oczy, nie można na bieżąco analizować jego zachowania.
Lex Luthor, „Superman: Powrót”
Tym razem powrót się nie udał. Grający Supermana Brandon Routh gdzieś przepadł, podobnie zresztą jak Kate Bosworth w roli Lois Lane. Na placu boju pozostał czarny charakter, a więc Kevin Spacey w roli Lexa Luthora. Tchnął w jego postać nareszcie nową wizję szaleństwa, którą zbyt metodycznie zrealizował Gene Hackman, a już zupełnie rozwodnił Jesse Eisenberg. Spacey zaś w bardzo przeciętnym filmie o latającym w trykocie superbohaterze zaprezentował swoje zadziwiająco realistyczne cechy psychopaty, osoby zdesperowanej, skrywającej przed całym światem swoje prawdziwe jestestwo, wyczekując odpowiedniego momentu, żeby podbić cały świat. Ciekawe, ile w realnym życiu i problemach Kevina Spaceya jest z osobowości Lexa Luthora.
Kylo Ren, „Gwiezdne wojny”, części VIII i IX
Nie kryję się z tym, że uważam dwie ostatnie części Gwiezdnych wojen za produkty tandetne. Nigdy jednak nie napisałem, że postać Kylo Rena jest zła pod względem literackiej konstrukcji. Jego wewnętrzne rozterki są nawet głębiej ukazane niż problemy z oceną rzeczywistości Anakina Skywalkera, a Dartha Vadera to już w ogóle. Problem części VIII i IX nie leży w Kylo Renie, ale w sposobie przedstawienia historii, do której został włączony jako antagonista, złoczyńca, i to jeden z najgorszych. Morderca, który nie waha się zabić swoich rodziców. Aż zadziwia, że taka postać pojawiła się w tak bezpiecznie podchodzącej do krwi i przemocy serii filmów. Widziałbym Kylo Rena w historii pokroju Andora, gdzie mógłby rozwinąć skrzydła, jeśli chodzi o prezentację podłości bez romantycznych wtrętów.