Latający mózg i człowiek-piernik, czyli NAJGORSI ANTAGONIŚCI WSZECH CZASÓW
Zdarza się, że superzłoczyńcy z innych wymiarów, niepohamowani mordercy, opętani władzą politycy i szaleni wynalazcy jako antagoniści wypadają autentyczniej i barwniej niż superbohaterowie. Zdarzają się również przypadki, że filmowców ponosi fantazja, a z reguły wtedy nie idzie za tym odpowiedni budżet (chociaż są wyjątki). Powstają wtedy komiczne postaci jak np. fioletowy skrzat, Ivan Ooze z Power Rangers. Co ciekawe, w kinie z dużą ilością gotówki zwykle kuleją nie efekty specjalne, a przedstawienie osobowości antagonistów. Trzeba przecież zarabiać astronomiczną kasę, a miałkie i ograniczone charaktery zarówno protagonistów, jak i ich przeciwników, to umożliwiają. Wracając do kina klasy B, C i Z, bo o takich przykładach głównie będę pisał – tu zwykle niedomaga wszystko i strona wizualna, i konstrukcja psychologiczna złoczyńców.
Terl, Bitwa o Ziemię (2000)
W postać opętanego żądzą zdobycia złota kosmity wciela się John Travolta. Przyprawiono mu dredy, włochate, ogromne ręce niemal jak stopy u Hobbita i uzdatniacz powietrza zwisający z nosa niczym wąsy homara. Sztampowy i tani w wykonaniu film wyreżyserował Roger Christian, o dziwo niezły i znany scenograf i dyrektor artystyczny, ale chyba nie szef całej ekipy. Tym bardziej dziwi Travolta, który bierze się za odegranie prawdziwego dramatu na dwóch kosmicznych nogach, czyli Terla. Aż żal patrzeć, kiedy znany z Pulp Fiction roztańczony aktor sili się na bycie groźnym, zwłaszcza z użyciem swojego, nieco koguciego, głosu. Poza tym lubuje się w podnoszeniu swoich przeciwników za szyję jedną ręką. Jest wtedy taki władczy. Mimo ewidentnej groteskowości swojej aktorskiej kreacji, trzeba przyznać, że w całym filmie tylko on jest wart jakiejś interpretacji. Godni zapamiętania protagoniści w Bitwie o Ziemię praktycznie nie istnieją.
Sudeep, Makkhi (2012)
Podobne wpisy
Są takie opisy filmów, których absolutnie nie należy czytać, bo straci się ochotę na seans. Makkhi zalicza się do takich produkcji, chociaż sam w sobie jest całkiem nieźle nakręcony i zmontowany. Zaprezentowana w nim wizja superbohatera, który ze zwykłego i niedocenionego w życiu człowieka zmienia się nagle w niebezpieczną, latającą maszynę do skrytobójczej walki, wypada zaskakująco dobrze na tle buńczucznych amerykańskich superprodukcji. W rolę antagonisty wciela się niejaki Sudeep, który w filmie występuje pod takim samym pseudonimem – to się w bollywoodzkim kinie zdarza często. Sudeep jest biznesmenem, oszustem, lowelasem i mordercą. Skupia w sobie wszystkie stereotypowe złe cechy charakterystyczne dla filmowych złoczyńców. A przy tym jest przystojny i potrafi być szarmancki. W sumie nic dziwnego, a przecież to zestawienie o najgorszych antagonistach. Otóż groteska postaci Sudeepa wychodzi w pełni dopiero podczas spotkania ze swoim nieprzejednanym wrogiem, czyli zwykłą muchą. No, w sumie nie taką zwykłą, bo jest to inkarnacja jednej z ofiar Sudeepa. Cała zabawa rozwija się stopniowo, ale dość rytmicznie i trwa przez ponad dwie godziny. Sudeep z niebezpiecznego wroga staje się wariatem ganiającym po swoim biurze, mieszkaniu i samochodzie z muchozolem w ręku, a jego ochroniarze oprócz broni noszą wielkie packi na muchy. A przy tym wszystkim Sudeep robi to z charakterystyczną dla hindi cinema przesadą, nadmierną gestykulacją i w rytm zawodzącego głosu w tle, który śpiewająco naśladuje poetyckiego narratora.
Millard (Gingerdead Man), The Gingerdead Man (2005)
A teraz najprawdziwsza perełka dla fanów Gary’ego Busey’a. Aktor o charakterystycznej szczęce, blond włosach i krzywym uśmiechu, znany z odgrywania złoczyńców w filmach sensacyjnych, z niewiadomych przyczyn pokusił się o zagranie roli człowieka-piernika, który morduje ludzi na zapleczu cukierni, wykorzystując przy tym całą infrastrukturę cukierniczą. Gdyby był to ranking obciachowych postaci, z pewnością Busey by w nim wygrał, przynajmniej dla mnie. Horrorem tej produkcji raczej nazwać nie wypada, bo byłaby to obraza nawet dla kina klasy Z. Realizacja zdjęć, mętne światło, animacyjne efekty Gingermana i jego obsceniczne teksty zapewniają u mnie dziełu Charlesa Banda mocną recenzencką jedynkę.