GENIUSZ objawiony! FILMY, które POZAMIATAŁY NARRACJĄ
W moim artykule sprzed kilku tygodni – Przebłyski geniuszu: filmy, które zapierają dech w piersiach – przywołałem przykłady małych rewolucji w sposobie POKAZYWANIA ekranowych wydarzeń. Tym razem chciałbym wspólnie z wami (tradycyjnie zapraszam do sekcji komentarzy) pogdybać na temat filmów, które równie mocno zaszalały, ale z NARRACJĄ: czasem, montażem, sposobem opowiadania. Podobnie jak w przypadku poprzedniego tekstu, rozpatrzymy tu przypadki tak oryginalne, że (z małymi wyjątkami) jednorazowe, nieznajdujące swoich naśladowców. Przyjrzyjmy się zatem kreatywności i wyobraźni scenarzystów, którzy stosując czysto merytoryczne zabiegi, sprawiają, że opowiadana historia zapiera nam dech w piersiach! A, byłbym zapomniał: uwaga na SPOJLERY!
Rashōmon (reż. Akira Kurosawa, 1950 r.)
Samuraj podróżujący z żoną spotyka na swojej drodze bandytę; kobieta zostaje zgwałcona, samuraj zabity. Fabuła prosta jak drut, za to sposób jej zaprezentowania iście przełomowy: Skromny, a genialny – parafrazując Janusza Gajosa z Kleru. Akira Kurosawa pokazuje całe zajście kolejno z czterech punktów widzenia: trójki uczestników zdarzenia oraz przypadkowego świadka całego zajścia. Oczywiście każde z zeznań różni się od pozostałych, doskonale ilustrując subiektywne postrzeganie rzeczywistości oraz to, że prawda jest względna, a punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Paradoksalnie każdy z bohaterów Kurosawy (pomijając drwala, którego wersja zdaje się najbliższa prawdy), przedstawiając własną wersję wydarzeń, bierze na siebie zabójstwo, jakby obawiał się, że w innej wersji zło oraz bezwzględność kołaczące się w jego duszy będą przed sądem wyglądać jeszcze gorzej. Niecodzienny sposób opowiadania zastosowany w Rashōmonie nie był potem zbyt często wykorzystywany w kinie. Na myśl przychodzi mi jedynie takie sobie 8 części prawdy z 2008 roku. Za to termin “efekt Rashōmon” zadomowił się w psychologii, określając sytuację, w której trudno jest stwierdzić na podstawie rozbieżnych zeznań, która osoba mówi prawdę. W roku premiery przełomowe, a dziś absolutnie klasyczne arcydzieło Akiry Kurosawy, które z miejsca powinno było otrzymać choćby nominację do Oscara za najlepszy scenariusz i montaż, zdobyło Oscara honorowego oraz nominację za… najlepsze dekoracje. Akademio filmowa, idź do domu, jesteś pijana.
Memento (reż. Christopher Nolan, 2001 r.)
Już w pierwszych sekundach filmu, gdy obserwujemy zanikające zdjęcie z Polaroida oraz kulę wyskakującą z ciała i wracającą do lufy, dostajemy czytelny sygnał, że coś tu będzie opowiadane inaczej, niż przywykliśmy. Początkowe ujęcia puszczone od tyłu to swoista rozgrzewka dla umysłu, zapowiedź percepcyjnych atrakcji oraz intelektualnej próby, na jaką wystawiony za chwilę zostanie nasz mózg. Po każdym bowiem kilkuminutowym wątku, w którym nie bardzo potrafimy się odnaleźć (co, skąd i dlaczego?), zostaje pokazany wątek poprzedzający ów wątek, wyjaśniający, co doprowadziło do wątku obejrzanego przez nas wcześniej – niezły twister dla umysłu, prawda? Taki sposób przedstawienia historii, cofający nas raz za razem o kolejne minuty ku właściwemu (z chronologicznego punktu widzenia) początkowi intrygi, sprawia, że widz czuje się dokładnie tak samo jak bohater filmu, Lenny, cierpiący na zanik pamięci krótkotrwałej. Wraz z nim nie wiemy, dlaczego coś aktualnie się dzieje, i jesteśmy równie jak on zdezorientowani. Biorąc pod uwagę nowatorską narrację/przypadłość głównego bohatera, wymagającą od Lenny’ego tatuowania na własnym ciele ważnych informacji, a od widzów bezwzględnego skupienia od pierwszej do ostatniej sekundy, Memento to jeden z tych filmów, które nie wybaczają osobom, które spóźniły się na seans choćby o minutę. Łamacz mózgu od Christophera Nolana otrzymał nominacje do Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny oraz najlepszy montaż. Nominacje nie przełożyły się na wygraną. Jak do tego doszło, nie wiem.
W samo południe (reż. Fred Zinnemann, 1952 r.)
O godzinie 11:20 wraz z Garym Cooperem dowiadujemy się, że pociągiem o 12:00, czyli w tytułowe samo południe, do miasteczka przyjedzie niejaki Frank – pałający żądzą zemsty na szeryfie, który wsadził go do więzienia. Akcja klasyka Freda Zinnemanna toczy się od tej chwili w tzw. czasie rzeczywistym, dzięki czemu możemy wczuć się w sytuację Gary’ego Coopera, któremu tykający zegar bezlitośnie odmierza minuty do samotnej konfrontacji z czterema bandziorami. Samotnej, bo w ciągu niecałej godziny szeryf dowiaduje się… że nikt w mieście go nie lubi, włącznie z byłą ukochaną oraz przed chwilą poślubioną kobietą, i co za tym idzie, nikt mu nie pomoże. Oczywiście żartuję (choć z takiej klasyki nieładnie żartować); przyczyny tego, że Gary Cooper pozostaje samotnie na placu boju, są oczywiście znacznie bardziej zniuansowane. Ale wróćmy do meritum; główny bohater i widzowie są regularnie informowani, która jest godzina, dzięki czemu im bliżej samego południa, tym większe napięcie. Zegar staje się rekwizytem ważniejszym niż rewolwer i pojawia się co kilka minut na ekranie (ogólnie 19 razy), i czy tarcza zegara zajmuje cały ekran, czy widzimy zegar na drugim planie np. podczas sceny dialogowej, zawsze jest na nim poprawna, ekranowa godzina, coraz bliższa 12:00.
Od momentu rozpoczęcia odliczania od godziny 11:20 czas filmowy nie pokrywa się, w kolejnych scenach, z czasem realnym (naszym w sensie) idealnie, ale są to odstępstwa zaledwie rzędu 1 – max 2 minut. Iście koronkowa robota scenarzysty (niestety jedynie nominacja do Oscara) i zasłużony Oscar za najlepszy montaż dla montażysty. Gdy wybija 12:00, wraz przyjazdem Franka zegary ustępują w końcu miejsca rewolwerom. Sytuacja nie do pomyślenia w Polsce, gdzie, biorąc pod uwagę permanentne poślizgi w rozkładzie jazdy, tytułowa strzelanina odbyłaby się pewnie dopiero coś około 12:30, no chyba że zima, to jeszcze później, no bo tory zimne, i tytuł filmu trzeba byłoby zmienić na W samo przed trzynastą – możliwe dalsze opóźnienia. No dobra, czas zatrzymać tę karuzelę śmiechu. Konwencję rzeczywistego upływu czasu dla zbudowania napięcia zastosował dopiero w roku 1996 John Badham w filmie Na żywo (jak ktoś wcześniej, piszcie w komentarzach). Johnny Depp ma tu dokładnie 1,5 godziny na dokonanie zamachu, inaczej jego uprowadzona przez Christophera Walkena córeczka zginie. Kapitalny, emocjonujący, znakomity aktorsko, szarpiący nerwy, jednocześnie bardzo niedoceniony i nieco zapomniany film.
Dzień świstaka (reż. Harold Ramis, 1993 r.)
Kultowy już w chwili premiery film Harolda Ramisa, z motywem powtarzającego się w kółko tego samego dnia, to bez wątpienia jeden z najciekawszych i najbardziej zwariowanych sposobów opowiedzenia historii, jakie miało poznać kino. Film, w którym Bill Murray przeżywał wciąż od nowa ten sam dzień, by w końcu dokonała się w nim przemiana i zwyciężyła miłość, został z miejsca pokochany przez publiczność, nie został jednak zauważony przez Akademię Filmową, choć scenariusz aż prosił się przynajmniej o nominację. I aż dziw bierze, że dająca tyle możliwości fabularnych formuła musiała czekać ponad 20 lat, aż ktoś ponownie po nią sięgnie. Dopiero w 2014 roku Doug Liman przeniósł (z sukcesem) koncept powtarzającego się dnia do kina science fiction, w hitowym Na skraju jutra z Tomem Cruise’em, a trzy lata później przeszczepiono ten sam motyw wyjściowy na grunt horroru w naprawdę fajnym Śmierć nadejdzie dziś (sequel już w tym roku). Również świat seriali zainspirował się w końcu Dniem świstaka, patrz: tegoroczny Russian Doll.