search
REKLAMA
Zestawienie

GENIUSZ objawiony! FILMY, które POZAMIATAŁY NARRACJĄ

Rafał Donica

22 lutego 2019

REKLAMA

Dunkierka (reż. Christopher Nolan, 2017 r.)

Autor Memento wyraźnie lubi podporządkowywać wydarzenia rytmowi zegara. Można wręcz powiedzieć, że czas jest w jego filmach (poza trylogią Mrocznego rycerza) niemal kluczowym bohaterem, determinującym zachowania wszystkich postaci, dyktującym rytm i określającym charakter opowieści. W Bezsenności Al Pacino z upływem czasu chodził coraz mniej wyspany i zaczynał mieć haluny, w Interstellar czas upływał w określonym tempie w zależności od miejsca akcji, a w Incepcji, czyli śnie we śnie we śnie we śnie, tempo wydarzeń (kreatywne wykorzystanie slow motion) zależało od tego, w której warstwie snu akurat się znajdowaliśmy. W Dunkierce czas pełni najważniejszą, nadrzędną narracyjną i dramaturgiczną funkcję. Christopher Nolan ukazuje niekończące się czekanie na ratunek i tenże ratunek, nadciągający z morza i powietrza, za pomocą trzech płaszczyzn czasowych (godzina/dzień/tydzień). Sprawia tym samym, że wydarzenia rozłożone w różnym miejscu i czasie możemy śledzić równolegle, a po drodze wszystkie te linie czasowe przecinają się, a ich bohaterowie spotykają. Jednocześnie mamy zaprezentowane trzy punkty widzenia tych samych wydarzeń: z powietrza, morza i lądu. Rozwiązanie bez precedensu i absolutnie zasłużony Oscar za najlepszy montaż.

To nie jest kraj dla starych ludzi (reż. Ethan & Joel Coenowie, 2007 r.)

Przyznaję bez bicia (z biciem przyznałbym pewnie jeszcze szybciej), że nie załapałem tego podczas pierwszego seansu. W końcu jednak dotarło do mnie TO, że (w odróżnieniu od powieści Cormaca McCarthy’ego) żaden z trzech głównych bohaterów najlepszego filmu braci Coen nie spotyka się twarzą w twarz z żadnym z pozostałych, a jedynym miejscem, gdzie możemy zobaczyć obok siebie Tommy’ego Lee Jonesa, Josha Brolina i Javiera Bardema, jest plakat filmu. Anton Chigurh podąża tropem Llewelyna Mossa, a śladami Antona Chigurha bieży Tom Bell. Owszem, dochodzi do wymiany ognia między Mossem a Chigurhem, ale prują do siebie ze znacznej odległości lub na oślep, przez drzwi lub z ukrycia, nawet przez moment nie widząc swoich twarzy. Taki sposób pokazania strzelaniny, gdy kule nadlatują znikąd, sprawia, że jeszcze większe ciarki chodzą nam po plecach. Nie mniej ciekawe w narracji prowadzonej przez braci Coen jest to, że ostatecznie ścigany przez Chigurha Moss zostaje zabity przez przypadek, przez zupełnie kogoś innego, w dodatku poza kadrem, jakby reżyserów nagle znudziła ta postać. Żeby całkiem połamać standardowy przyczynowo-skutkowy układ scenariuszowych klocków, czarny charakter w finale odchodzi nie niepokojony przez nikogo ku zachodowi słońca, a film kończy się stróżem prawa… opowiadającym sen.

lighthouse willem dafoe

Bracia Coen, nie dopuszczając do jakiejkolwiek konfrontacji między głównymi figurami tej niemal szachowej rozgrywki, a w finale pozostawiając widzów z pustymi rękoma, stworzyli jednocześnie jedno z największych arcydzieł kina. To nie jest kraj… to film hipnotyzujący, wciągający za każdym seansem, w czym ogromna zasługa Javiera Bardema z wyrazem twarzy i fryzurą psychopaty (przepraszam, jeśli uraziłem kogoś z taką fryzurą, jeśli to czytasz… dokup sobie do kompletu taką samą butlę, z którą paradował Chigurh, huehue). W dodatku, jakby mało było eksperymentów narracyjnych, To nie jest kraj… pozbawiony jest zupełnie ilustracji muzycznej, pomijając oczywiście brzdęgolenie meksykańskich muzyków nad zakrwawionym Mossem – swoją drogą nieźle schizowa scenka. Wśród czterech zdobytych przez To nie jest kraj… Oscarów znalazł się oczywiście ten za Najlepszy scenariusz adaptowany.

Obywatel Kane (reż. Orson Welles, 1941 r.)

Debiutujący w roli reżysera zaledwie 26-letni Orson Welles, jednym słowem Różyczka, rozpalił wyobraźnię widzów, i rozwalił system, tworząc najdłuższą i najbardziej pasjonującą retrospekcję w historii kina, w dodatku z jednym z najlepszych fabularnych twistów w dziejach. Wraz z bohaterami filmu próbujemy dowiedzieć się, czym/kim była Różyczka, czyli słowo, które wraz z ostatnim tchnieniem wydał z siebie magnat prasowy Charles Foster Kane. Największy reżyserski sukces Orsona Wellesa (choć potem nakręcił takie klasyki, jak m.in. Dama z Szanghaju czy Dotyk zła), dziś uważany przez niektóre gremia za najlepszy film wszech czasów, otrzymał 9 nominacji do Oscara, w tym również za najlepszy montaż, otrzymując zaledwie jedną, ale chyba tę najważniejszą statuetkę – za najlepszy scenariusz oryginalny. Wpływ narracji Obywatela Kane’a wyraźnie widać na przykład w… Kac Vegas. W klasyku Orsona Wellesa w opowieściach ludzi szukaliśmy odpowiedzi na pytanie, czym była Różyczka, a w Kac Vegas bohaterowie niepamiętający wydarzeń poprzedniej nocy z opowieści świadków próbują dowiedzieć się… gdzie zgubili kolegę.

Zabójcy (reż. Don Siegel, 1964 r.)

Najciekawszym przykładem (przynajmniej dla mnie) kreatywnego wykorzystania koncepcji wyjściowej Obywatela Kane’a, czyli szukania w przeszłości odpowiedzi na nurtujące bohaterów pytania z teraźniejszości, jest film Zabójcy z Lee Marvinem w roli zabójcy. Punktem wyjściowym dla fabuły jest egzekucja kierowcy wyścigowego dokonana przez tytułowych kilerów na zlecenie jedynych. Co tu takiego niecodziennego, spytacie? Otóż zabójcy, zimnokrwiści dranie bez mrugnięcia okiem pociągający za spust, zaczynają zastanawiać się, dlaczego ich ostatnia ofiara nie uciekała, a wręcz z ulgą i wdzięcznością przyjęła wystrzelone przez nich kule. Panowie zaczynają prywatne śledztwo i odtąd akcja toczy się dwutorowo, jedna linia czasu to retrospekcja, w której poznajemy losy zabitego, druga – kolejne kroki śledztwa zabójców, podążające tropami kart odkrywanych w przeszłości. Finalnie śledztwo doprowadza ich do… przejścia na stronę zabitego przez nich na początku nieszczęśnika, w którego imieniu dokonują krwawej zemsty na zleceniodawcach wyroku, który sami wykonali.

Nie dość, że scenariusz jest po prostu genialny, nie dość, że obydwie linie czasowe są równie pasjonujące, to ja uwielbiam takie historie transformacji ostatniego bydlaka w mściciela składającego ostatecznie własne życie na ołtarzu sprawiedliwości. No i Lee Marvin w żadnym innym filmie nie posługiwał się rewolwerem z taaak wielkim tłumikiem, że mógłby śmiało rywalizować o miano największego tłumika z Antonem Chigurhem (patrz 4 zdjęcia wyżej). Film Dona Siegela jest remakiem Zabójców z 1946 roku (nominacje do Oscara m.in. za scenariusz i montaż) w reżyserii Roberta Siodmaka, ale to wersja z Lee Marvinem (choć nagród, jak się okazało, niegodna), jednym z moich ulubionych aktorów, podeszła mi znacznie bardziej. Dwie historie opowiadane równolegle to także domena Ojca chrzestnego II lecz w przypadku arcydzieła Francisa Forda Coppoli retrospekcja nie miała żadnego wpływu na bieg wydarzeń w teraźniejszości. Jednakowoż interesującym zabiegiem było pokazanie swoistej sinusoidy rodu Corleone – w jednej linii czasowej rosnącej pozycji ojca, pnącego się po szczeblach mafijnej drabiny, w drugiej stopniowego upadku jego syna.

Rafał Donica

Rafał Donica

Od chwili obejrzenia "Łowcy androidów” pasjonat kina (uwielbia "Akirę”, "Drive”, "Ucieczkę z Nowego Jorku", "Północ, północny zachód", i niedocenioną "Nienawistną ósemkę”). Wielbiciel Szekspira, Lema i literatury rosyjskiej (Bułhakow, Tołstoj i Dostojewski ponad wszystko). Ukończył studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie na kierunku realizacji filmowo-telewizyjnej. Autor książki "Frankenstein 100 lat w kinie". Założyciel, i w latach 1999 – 2012 redaktor naczelny portalu FILM.ORG.PL. Współpracownik miesięczników CINEMA oraz FILM, publikował w Newsweek Polska, CKM i kwartalniku LŚNIENIE. Od 2016 roku zawodowo zajmuje się fotografią reportażową.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA