FILMOWY ROK, czyli 12 filmów na 12 miesięcy
Skoro przeanalizowaliśmy już pod względem filmowym cały boży tydzień, to czemu by i nie rok? Tym razem jednak nie będziemy zarzucać was mnogością tytułów, próbując zaplanować jakoś dany okres czasu. Zamiast tego proponujemy filmową przebieżkę po kalendarzowym roku. Poniżej reprezentanci poszczególnych miesięcy i tytuły, które można nadrobić w trakcie ich trwania.
Styczniowy człowiek (1989)
Na przełamanie lodów dreszczowiec z elementami komediowymi. Rzecz o seryjnym mordercy i powracającym do fachu gliniarzu, który musi się z nim zmierzyć. A także stawić czoła miłości. Film to mocno nierówny, mieszający gatunki nie zawsze wprawnie, za co zebrał baty od krytyków i przepadł w box offisie (premierę miał zresztą w styczniu). Mimo to jest to jedna z tych produkcji, z którymi zwyczajnie warto się zapoznać nawet przy wszechobecnych minusach. Choćby dla obsady, która jest tu pierwszorzędna: Kevin Kline, Susan Sarandon, Mary Elizabeth Mastrantonio, Harvey Keitel oraz nieodżałowani Danny Aiello, Rod Steiger i Alan Rickman to ekipa rozgrzewająca nawet w największych chałach.
Lato w lutym (2013)
Drugi z kolei miesiąc to nie tylko znany z polskich ulic brak śniegu i smog, ale też osadzona w Kornwalii opowieść o miłości, wolności i skandalach. Oraz artystach, w jakich wcielają się Emily Browning i Dominic Cooper. Towarzyszy im znany z Gościa Dan Stevens, a w powietrzu unosi się rzecz jasna płomienny romans – w sam raz na Walentynki. Nie jest to oczywiście żadne arcydzieło, ale to skromne, urocze filmidło, które przyciąga pewnym spokojem oraz skalistym brytyjskim landszaftem. Czasem tyle wystarczy.
Idy marcowe (2011)
W marcu jak w garncu, zatem świat wielkiej polityki idealnie nadaje się na seans w domowym zaciszu. Szczególnie taki w doborowej obsadzie. A tej u George’a Clooneya nie brak – wliczając w to samego zainteresowanego, któremu towarzyszą m.in. Ryan Gosling, Philip Seymour Hoffman i Paul Giamatti oraz piękne panie w osobach Marisy Tomei i Evan Rachel Wood. Do tego solidny, nominowany do Złotego Rycerza scenariusz oraz świetny temat przewodni Alexandre’a Desplata. Swego czasu był to jeden z głośniejszych filmów sezonu, ale mam wrażenie, że z czasem został trochę zapomniany. Trudno więc o lepszy czas na jego odświeżenie.
Kwietniowe szaleństwa (1969)
Film z Jackiem Lemmonem i Catherine Deneuve – co już samo w sobie stanowi rekomendację – w swoim oryginalnym tytule (The April Fools) pije do prima aprilis, czyli dnia głupców, którzy dają się nabrać na kawały. I tak de facto powinno brzmieć tłumaczenie – Kwietniowi głupcy. W końcu chodzi o miłość, a ta sprawia, że człowiek głupieje, robiąc nieodpowiedzialne, a nawet szalone rzeczy. Ta romantyczna komedia szalona co prawda nie jest, za to bardzo stylowa i pełna dawnego uroku, jakiego dziś w kinie próżno szukać. Na drugim planie bryluje tu zresztą Myrna Loy, co mówi samo za siebie. Na pachnący wiosną kwiecień jak znalazł.
Milou w maju (1990)
Jeden z mniej znanych filmów Louisa Malle’a, z Michelem Piccolim i Miou‑Miou w obsadzie. Akcja toczy się właśnie w piątym miesiącu roku, w wiejskiej posiadłości na południu Francji, gdzie na pogrzeb zjeżdża się cała rodzina, potajemnie licząc na spadek. Jak łatwo się domyślić, na jaw zaczną wkrótce wychodzić prywatne brudy i żale. Tej społecznej satyrze daleko jednak do amerykańskich odpowiedników, w których familia dosłownie zabija się o kasę. Zamiast tego czas mija nieco leniwie, a cały humor zawiera się głównie w dialogach i osobliwości kolejnych zdarzeń. Jak na kino europejskie przystało, nie brak nagości oraz refleksji, czyli elementów, które z pewnością umilą niejeden majowy weekend.
Wyjątkowo upalny czerwiec (1964)
Ta komedia szpiegowska przekonuje, iż lato bywa czasem niezwykle gorące. Przynajmniej dla głównego bohatera (Dirk Bogarde), który wplątuje się w intrygę godną 007. Nawiązania do agenta Jej Królewskiej Mości są tu zresztą oczywiste dla tamtego okresu – w końcu dwa lata wcześniej Bond po raz pierwszy podbił wielki ekran. W dodatku bohaterowi towarzyszy piękna Sylva Koscina, którą brano pod uwagę w castingu do Pozdrowień z Rosji. Co ciekawe, nie jest to zwykła parodia przygód brytyjskiego agenta, a bardziej połączenie komedii romantycznej z thrillerem. W 55 lat od premiery jest to już produkt dość archaiczny, który raczej odpręża, niż autentycznie bawi. Niemniej w ciepłe letnie wieczory znakomicie nadaje się do zabicia… czasu.