Dewianci, mordercy, demony, szaleńcy i niedorajdy, czyli… ŚWIĘCI MIKOŁAJOWIE
Próżno szukać w telewizji filmów z tej kolekcji – Listów do M. nie biorę pod uwagę, bo zawsze zdarzyć się może przypadek. Pozostałe wizje Świętego Mikołaja są raczej dalekie od świątecznej atmosfery, chociaż gdyby tak porozgrzebywać genezę Bożego Narodzenia, kto wie, jakie niechrześcijańskie dziwy by się odnalazło, łącznie z kanibalizmem. Tak że pozory nieraz mylą, a łączenie przez niektórych filmowców Mikołaja i świąt z najgorszymi zbrodniami w stylu gore ma swój głęboki, ambiwalentny i pokrętny sens. Zaczynajmy więc podróż aż na samo dno mikołajowych dewiacji od naszej polskiej, ukochanej komedii romantycznej.
Melchior „Mel Gibson” (Tomasz Karolak), Listy do M. (2011), reż. Mitja Okorn
Nasi rodzimi Mikołajowie nie dorównują zakręceniem tym amerykańskim, podobnie zresztą jak cała ta mikołajowo-świąteczna gorączka w polskim wydaniu wydaje się bardziej racjonalna oraz zachowawcza. Być może jest tak, bo za oceanem mają krótsze święta i muszą je przeżyć intensywniej. Coś z tamtejszej gorączki i zachłanności w czerpaniu radości z życiowych chwil jest w pierwszej części Listów do M., tylko Mikołaj grany przez Tomasza Karolaka jest niedostosowany i społecznie ułomny. To trochę typ spod ciemnej gwiazdy, skłonny do oszustw, wykorzystywania innych, zwłaszcza kobiet, i naginania prawa. Na pewno nie lubi dzieci, chyba że dają mu pieniądze. Generalnie Melchior jest więc społecznym mętem i oby takich Mikołajów dzieci na swojej drodze spotykały jak najmniej. Jak to jednak bywa w romantycznych komediach, przychodzi świąteczne nawrócenie, bo Melchior przy całym swoim worku wad zamiast prezentów jest bardzo samotnym i zgorzkniałym człowiekiem. Na tym poziomie jego aspołeczności jeszcze można z niej wyjść, bo jest ona trochę sytuacyjna, a nie stanowi o znacznie głębszym zboczeniu. Wydaje mi się jednak, że nawet w komedii twórcy mogli iść dalej, gdyż Karolak w roli Mikołaja jest najbardziej mięsistą postacią całego filmu. Gdyby był jeszcze bardziej szalony, kto wie, czy Listy do M. nie stałyby się czarną komedią, a tak pozostają romantyczną farsą kopiującą To tylko miłość (2003).
Harry Stadling (Brandon Maggart), Świąteczne zło (1980), reż. Lewis Jackson
Do czego może prowadzić upadek autorytetu Mikołaja? W przypadku USA nawet do zbrodni. Być może dzieciom w tym kraju aż tak głęboko zaszczepiono archetypy świątecznych postaci, że w sytuacji, gdy okazują się one bardziej ludzkie niż wyidealizowane i nadprzyrodzone, doświadczana z tego powodu krzywda powoduje uraz. To szalona hipoteza postawiona przez film, w sumie dość słaby slasher, lecz nawet kulejąca realizacja Świątecznego zła nie jest w stanie przyćmić przebijającego ze scenariusza obłędu. Najgorsze jest to, że nic nie stoi na przeszkodzie, by ta historia zdarzyła się w rzeczywistości. Główny bohater, Harry, to zwykły człowiek. Pracuje w fabryce zabawek. Jest do bólu szary. Odróżnia go od innych tylko jedna mała tajemnica – w dzieciństwie widział, jak mężczyzna w przebraniu świętego Mikołaja dobiera się do jego matki. Niby takie nic, a jednak podziałało i stworzyło potwora. Harry nie dorósł. Żyje sam, ma seksualną nerwicę, otacza się zabawkami. Obserwuje dzieci w sąsiedztwie i w wielkich księgach odnotowuje, które z nich były grzeczne, a które nie, więc zasługują na karę. Czy będzie ona dotkliwa? O tym niech widzowie sami się przekonają, bo mimo niszowości technicznej filmu warto go obejrzeć, chociażby dla dobrze skrojonego portretu psychologicznego Mikołaja. On nie tylko przeraża, lecz również budzi osobliwe współczucie. To najbardziej samotny Mikołaj, jakiego widziałem.
Święty Mikołaj (Bill Goldberg), Zły święty (2005), reż. David Steiman
Wyobraźcie sobie tę górę mięśni, kiedy wchodzi na ring, zaczyna warczeć i znacząco mrugać do publiczności. W drugiej połowie lat 90. na wrestlerskim ringu nie było nikogo, kto mógłby mu dorównać. Bill Goldberg na ringu to jednak zupełnie co innego niż Bill Goldberg w przebraniu Świętego Mikołaja, który z szatańskim uśmiechem morduje niewinnych ludzi w czasie Bożego Narodzenia. Według twórców Złego świętego Mikołaj tak naprawdę był synem diabła. Przez swoją słabość do hazardu przegrał jednak zakład z aniołem i musiał przez tysiąc lat udawać dobrego, rozdającego dzieciom prezenty starca z białą brodą. W 2005 roku, dokładnie w Boże Narodzenie, okres pokuty minął i Mikołaj znów mógł pokazać swoje prawdziwe oblicze. Dla niego święta były Dniem Sztyletów. Goldberg jako diabelski Mikołaj morduje całkiem soczyście, lecz równocześnie bardzo bezpiecznie. Giną tylko starsze albo mające mniejsze znaczenie dla fabuły postaci (może z wyjątkiem Dziadka – w tej roli Robert Culp). Na pewno żadne dziecko nie zostaje skrzywdzone – zwierzę również. Skądinąd wiemy, że Goldberg w życiu prywatnym kocha zwierzęta i pewnie w takiej jatce nigdy by udziału nie wziął. Być może jest tak bezpiecznie pod względem rodzajów przemocy, ponieważ film nie jest do końca horrorem, ale zawiera sporo elementów komediowych. To takie rozrywkowe kino familijne z wyraźnymi wątkami żydowskimi. Czy to ukłon w stronę Billa Goldberga, dla którego semickie pochodzenie zawsze było niezwykle ważne?