5 najlepszych ról JOHNA TRAVOLTY. Aktorska gorączka klasy B
Gdyby tak zestawić pięć najgorszych ról Johna Travolty, byłoby o wiele trudniej. Co tu dużo mówić, tak się nieszczęśliwie ułożyło życie artystyczne aktora, że spośród tych kilkudziesięciu filmów, w których zagrał, większość jest średnia albo zła. Jeśli chodzi o najlepsze kreacje, przynajmniej tego problemu nie ma. Jest ich dosłownie kilka, zatem wiadomo, jak zrobić takie zestawienie. Szkoda tylko Travolty, aktora niewątpliwie utalentowanego. Na dość wczesnym etapie swojej pracy dramatycznej miał ogromną szansę stać się artystą legendarnym. A tak finalnie okazał się średniakiem, którego od czasu do czasu stać na świetną rolę.
Vincent Vega, Pulp Fiction (1994), reż. Quentin Tarantino
Podobne wpisy
Chociaż Vega jest przeżarty zwyrodnialstwem, Tarantino tak skonstruował jego postać, że nie sposób go nie polubić. To tzw. moralne odwrócenie ról złoczyńcy i pozytywnego bohatera, które tak naprawdę wcale nie jest żadnym postawieniem na głowie etyki, a jedynie unaocznieniem widzowi, że zło nie zawsze czyni zło. Otóż John Travolta okazał się idealnie dobrany do roli Vegi, czyli złoczyńcy nieco znudzonego, zagubionego, memicznego, o niekiedy pozytywnych odruchach, z kodeksem zasad, swojskiego jak wieśniak z mojego rodzinnego Podkarpacia, a przy tym mimo wszystko złego. Wszystkie te przymiotniki wymagają od aktora niesamowitej precyzji w oddawaniu emocji. Travolta to wszystko potrafił zrobić, a przecież Tarantino nie jest pobłażającym reżyserem. Owa precyzja w byciu złym wyraża się w Pulp Fiction w idealnym oddaniu surrealistycznego nastroju, jaki panuje w Tarantinowskim świecie. Rozmowa o fastfoodach między Vegą i Winnfieldem (Samuel L. Jackson) świetnie to pokazuje: – Wiesz, jak tam mówią na ćwierćfunciaka z serem? – Jak to? Nie mówią „ćwierćfunciaka z serem”? – Mają system metryczny, nie kapują, co to jest ćwierć funta. – Więc jak na niego mówią? – „Royale z serem”. – „Royale z serem”? A jak mówią na big maca?. – „Big mac” to „big mac”. Albo: „le big mac”.
Anthony Manero, Gorączka sobotniej nocy (1977), reż. John Badham
Z jednej strony to film z niewielką ilością treści w treści. Pół kartki A4 wystarczy, żeby opisać całą historię. Nie o treść jednak chodzi w Gorączce sobotniej nocy, a o muzykę, taniec i podróż głównego bohatera aż do upragnionego zwycięstwa w konkursie. Młody Travolta wtopił się w osobowość średnio rozgarniętego chłopaka bez perspektyw, lecz z ogromnymi marzeniami, jakby faktycznie nim był. Na początku jego maniera grania mogła faktycznie nieco denerwować, ale gdy zaczynał tańczyć, wszelkie wątpliwości co do jego talentu bezpowrotnie się gdzieś rozwiewały. Bynajmniej nie chodzi mi o wartość techniczną tańca, który obiektywnie nie zawierał w sobie żadnego profesjonalnego sznytu, jaki np. pokazują trenerzy (i czasem celebryci) w Tańcu z gwiazdami. Travolta dobrze zaszeregował swojego bohatera tańcem. Anthony Manero nie grzeszył inteligencją, za to miał w sobie ogromną determinację. Podobnie z jego tańcem – nie był doskonały, ale mógł być zaczątkiem wielkiej kariery, gdyby Anthony trafił na odpowiedniego nauczyciela i przestał prowadzać się z głupawymi koleżkami mieszkającymi na dzielni, którzy ściągali go na dno. Ze względu na ten autentyzm tancerza i chłopca o skrzywionym życiu rola Anthony’ego Manero zasługiwała na coś więcej niż nominacja do Oscara. Dobrze, że chociaż tak Travolta został doceniony.