Pierwsza dekada XXI wieku bogata była w liczne powroty kultowych bohaterów poprzednich epok. Nowe filmy dostał Indiana Jones, Rocky Balboa, John Rambo oraz właśnie John McClane. Czwarta Szklana pułapka z 2007 roku zdecydowanie podzieliła widzów i dla wielu fanów oryginalnej serii z Bruce’em Willisem okazała się potężnym rozczarowaniem. Będę jednak stał na stanowisku, że był to film zwyczajnie udany, chociaż mocno przesadzony i stanowiący bardziej „film akcji z Bruce’em Willisem w roli głównej” niż pełnoprawną część cyklu. Bez wątpienia powinien jednak dać Hollywood sygnał, że czas McClane’a minął. Stało się jednak inaczej – w 2013 roku na ekrany kin zawitała Szklana pułapka 5. Film, który fabułą (John w ostatnim akcie ląduje w Czarnobylu!) i stylistyką w żaden sposób nie korespondował z założeniami cyklu. Lecący na autopilocie, zblazowany Bruce Willis przestał w ogóle przypominać Johna McClane’a, a w dodatku jego ekranowym partnerem stał się nieznośnie drewniany Jai Courtney (który w filmie grał syna Johna; pomyśleć, że w czwartej części do serii wprowadzono w roli córki McClane’a Mary Elizabeth Winstead, która z powodzeniem mogła rozszerzyć swoją rolę w piątce). Pomijając to wszystko, był to film scenariuszowo dziurawy i nieciekawy – słowem: żenujący.
W 2005 roku Christopher Nolan zachwycił wszystkich zupełnie nowym otwarciem historii o Batmanie. Batman – Początek był nie tylko bardzo dobrą ekranizacją komiksów o tym superbohaterze, ale też zwyczajnie nad wyraz udanym blockbusterem. Trzy lata później reżyser powrócił z kontynuacją w postaci kultowego dziś Mrocznego Rycerza. O ile sam mam poważne zastrzeżenia wobec tego drugiego tytułu, ale łatwo zauważyć mi też jego jednoznaczne plusy i zrozumieć sympatię części widzów, o tyle tego samego nie mogę powiedzieć o trzeciej, finałowej odsłonie serii. Kiepska realizacja (słynni już statyści przewracający się, zanim ktokolwiek zdąży ich dotknąć), scenariusz pełen dziur i wpadek (materiał na oddzielny tekst), widoczne kompletne znudzenie twórców. Gotham przestało tu nawet udawać Gotham, a stało się Nowym Jorkiem, Batman przestał z dnia na dzień być Batmanem, kompletnie wypaczając finał Mrocznego Rycerza, a całość oparta została na groteskowym i bezsensownym planie zemsty głównych antagonistów filmu. Okropne.
Kolejne filmy o Jamesie Bondzie powstają z mniejszymi lub większymi przerwami już od prawie sześćdziesięciu lat, więc oczywistym jest fakt, że wśród nich znajdują się filmy po prostu nieudane. Żaden jeden (no, może Diamenty są wieczne z nieznośnie tatusiowatym Seanem Connerym) nie wszedł na poziom zwyczajnej żenady. Wszystko zmieniło się w 2015 roku, kiedy po trzech bardzo różnych, ale wciąż świetnych (tak, bardzo lubię Quantum of Solace) filmach z Danielem Craigiem, odbyła się premiera Spectre. Powstał film nie tylko nieudany, tracący tempo, pisany na kolanie i zawierający takie sceny jak ta, w której Bond molestuje ledwo owdowiałą kobietę, ale też wypaczający poprzednie odsłony poprzez wprowadzenie zazdrosnego „brata” głównego bohatera, który miał stać za wszystkimi wydarzeniami i nieszczęściami w życiu bohatera – od Casino Royale po Skyfall. Bardzo niedobre.
Na koniec wróćmy jeszcze raz do Gwiezdnych wojen. Jak wiemy z przecieków, mimo bardzo dobrych recenzji i w pełni satysfakcjonujących wyników finansowych, bardzo negatywny odbiór Ostatniego Jedi wśród fanów doprowadził do wrzenia w zarządzie Disneya i zmuszenia twórców dziewiątej części do całkowitej zmiany pierwotnych planów i pospiesznej pracy nad filmem niemal do dnia jego premiery. W gotowym filmie jak na dłoni widać było zatem brak spójnej wizji, a całość rysowała się jako desperacka próba zadowolenia fanów, „wyprostowania” wszystkich decyzji Riana Johnsona, powtórzenia sukcesu Przebudzenia Mocy i usilnego połączenia wątków całej sagi w satysfakcjonujący finał. Ostatecznie dostaliśmy naprawdę źle napisany, absurdalnie pędzący blockbuster, gdzie wątki nie mają za grosz logiki, a postaci rozwijane były wbrew poprzednim filmom – Rey nagle stała się wnuczką Palpatine’a, Luke nieumiejętnie zaczął przepraszać za wszystko, co zrobił w poprzedniej części, Kylo Ren w jednej minucie sklejał swój „hełm Vadera”, a w drugiej nawracał się i poświęcał, by uratować główną bohaterkę. Tzw. saga Skywalkerów doczekała się naprawdę żenującego finału, na który zdecydowanie nie zasłużyła.